Ich autor Josef Koudelka – nawet po wyrwaniu się na Zachód w 1970 roku – przez długie lata nie podpisywał swoich zdjęć z obawy przed zemstą komunistycznych władz na jego rodzicach żyjących na Morawach.
Przemycone cichcem na Zachód fotogramy wywarły wstrząsające wrażenie. Głównie dlatego, że podobnie jak 20 lat potem zdjęcia z pekińskiego placu Tiananmen pokazywały protest zwykłych ludzi przeciw czołgom i uzbrojonym po zęby krasnoarmiejcom.
Zachodni czytelnicy z pewnością dopatrywali się w nich podobieństw do zdjęć z demonstracji w USA przeciwko wojnie wietnamskiej, na których hipiski przyczepiały kwiaty do bagnetów Gwardii Narodowej.
Ale dla ZSRR kadry Koudelki były o wiele groźniejsze niż dla USA zdjęcia ze starć policji z pacyfistami. Związek Sowiecki zbudował swój powojenny mit na wizerunku obrońcy pokoju. Koudelka pokazywał zachodniej opinii publicznej, że jedynym argumentem Kremla w końcu pozostają czołgi.
To, co miliony wschodnich Europejczyków od Tallina po Sofię doskonale wiedziało z własnych doświadczeń, – dla wielu intelektualistów z Paryża, Rzymu czy Londynu było odkryciem tamtego lata 1968 roku. Hańba sowieckich tanków na placu św. Wacława obok książek Sołżenicyna zabiła wiarę w Moskwę wielu francuskich czy włoskich komunistów.