Goryle bez granic

Jeśli nie powstrzyma się nielegalnego karczowania lasów, żyjące w Rwandzie goryle stracą swe naturalne środowisko

Publikacja: 20.06.2009 15:00

Goryle bez granic

Foto: Fotorzepa, Dariusz Rosiak DR Dariusz Rosiak

Baza Narodowego Biura Turystyki Rwandy w Kinigi znajduje się kilkanaście kilometrów od największego miasta na północy kraju Ruhengeri. Wokół pola pokrojone jak w całej Rwandzie na drobne gospodarstwa. Z góry wyglądają jak znaczki pocztowe, na każdym uprawia się co innego: kapustę, sorgo, banany, ziemniaki, kukurydzę. Każde stanowi źródło utrzymania dla wieloosobowej rodziny.

Chłopi od kilkudziesięciu lat przyzwyczaili się do turystów – nie dlatego, że tak im się podobają, ale nie mają specjalnie wyboru. Rwanda postawiła na turystykę, i to turystykę dla najbogatszych: każdy z nas pijących właśnie przed wyjściem w góry dobrą miejscową kawę zapłacił 500 dolarów za wejście do Parku Wulkanów i podglądanie górskich goryli. Czas podglądania ograniczony do godziny.

Mimo tak wysokiej ceny turyści zjeżdżają tu masowo i płacą bez gadania – niektórzy nawet za trzy – cztery dni trekkingu. W Rwandzie mamy największą szansę zobaczenia goryli w pełnej krasie. W Parku Wulkanów żyje 320 sztuk, kilkadziesiąt sztuk mieszka w Nieprzeniknionym Parku Bwindi w Ugandzie, a najwięcej – 380, w Kongu na zboczach wulkanów Parku Narodowego Wirunga. Tylko że we wschodnim Kongu od lat trwa wojna i turystyka zamarła. Rwanda jest zatem najlepszym miejscem do oglądania goryli – za swoje 500 dolarów każdy turysta ma zagwarantowane dotarcie do jednej z siedmiu rodzin żyjących po tej stronie granicy.

[srodtytul]Musieli się przenieść gdzie indziej[/srodtytul]

Trafiam do grupy prowadzonej przez strażnika o imieniu Felix i zaczynamy podejście – szukamy dziewięcioosobowej rodziny o nazwie Sabinyo. Zanim jeszcze przekraczamy granicę parku, wchodzimy na duże pole ogrodzone kamiennym płotem. Pole zostało wykupione przez sieć hoteli Serena, wkrótce ruszy tu budowa ogromnego obiektu, który ściągnie jeszcze więcej turystów. Pytam, co się stało z gospodarstwami chłopów z tego rejonu. – Musieli się przenieść gdzie indziej – tłumaczy Felix.

Tak jest na północy od lat. Jeśli – jak teraz – panuje spokój, chłopów wyrzucają z ziemi władze, przejmując teren pod zabudowę. Jeśli trwa wojna – tak jak w latach 1990 – 1994 – chłopi sami rzucają wszystko w diabły i uciekają. Tak jak teraz jest oczywiście lepiej niż na początku lat 90., gdy ten jeden z najgęściej zaludnionych terenów na ziemi w ciągu kilku tygodni opustoszał – prawie milion ludzi rzuciło domy i gospodarstwa, uciekając na południe.

– Tutaj od lat trwa napięcie między zwolennikami rozwoju turystyki a chłopami – tłumaczy Felix. – Jeśli nas by tutaj nie było, to w ciągu kilku lat chłopi wykarczowaliby połowę lasu na zboczach wulkanów i zajęli go pod uprawę. Tylko gdzie wtedy przeniosłyby się goryle?

[srodtytul]Kontrowersyjna Dian Fossey[/srodtytul]

Troska o goryle w przeciwieństwie do zainteresowania losem miejscowych ludzi nie jest na północy Rwandy niczym nowym. Legendarne osiągnięcia w tej dziedzinie ma amerykańska zoolog Dian Fossey, która w połowie lat 60. założyła na zboczach Parku Wulkanów stację badawczą i postanowiła zaprowadzić tu własne porządki. W owym czasie liczba goryli zaczęła gwałtownie spadać ze względu na kłusownictwo. Kłusownicy – co warto dodać dla jasności – nie zabijali goryli po to, by je jeść: jedzenie naczelnych stanowi dla miejscowej ludności tabu i znane przypadki zjadania goryli miały miejsce podczas wojny w Kongu, gdzie, nawiasem mówiąc, dochodzi do znacznie gorszych przejawów barbarzyństwa. Kłusownicy zabijali goryle, bo inaczej nie dawało się przegonić ich z miejsc, które chcieli przejąć pod uprawę.

Fossey rozbiła swoją chatkę na zboczu góry niedaleko Kinigi i, nie bacząc na miejscowych ludzi, przystąpiła do ratowania goryli. Legenda – zwłaszcza po filmie „Goryle we mgle”, który przedstawił osłodzoną przez Hollywood wersję jej pracy i życia – jest dla Fossey bardzo łaskawa. Jednak metody, które stosowała dla ochrony goryli, spotykały się od początku ze sprzeciwem nie tylko miejscowej ludności, ale również jej amerykańskich współpracowników. Fossey wynajmowała miejscowych na patrole, kazała im strzelać do każdego, kto się zbliżył do goryli, a także – i to było przyczyną wielu konfliktów z władzami rwandyjskimi – przez długie lata nie godziła się na rozwój turystyki jako jedną z metod ratowania gatunku.

W latach 80. wielu miejscowych Rwandyjczyków rozumiało, że ochrona goryli może im przynieść konkretne korzyści, jednak z Fossey trudno było współpracować, bo praktycznie nie uznawała suwerenności Rwandy nad swoją stacją badawczą. Wielu miejscowych szczerze jej nienawidziło i niewykluczone, że to właśnie któryś z nich zabił ją w 1985 roku. Okoliczności tego zabójstwa do dziś nie są w wyjaśnione.

[srodtytul]Kolonizatorzy chronią lasy[/srodtytul]

Rwanda jest od wieków krajem, w którym dominacja człowieka nad przyrodą nie podlegała wątpliwości i nikt nie podważał sensu karczowania lasów, bo przetrwanie ludzi zależało od tego, ile uda im się zebrać z małych poletek przyczepionych do stromych wzgórz wypełniających cały kraj, a zwłaszcza północ. Już Niemcy, którzy przyjechali do Rwandy pod koniec XIX wieku, byli zdziwieni faktem, że w kraju właściwie nie było lasów – dziś wiemy, że w ciągu 2 tysięcy lat osadnictwa na tych terenach ludzie wykarczowali 75 procent lasów górskich i tropikalnych, przejmując ziemię pod uprawę lub przeznaczając pod wypas bydła.

Niemcy, w przeciwieństwie do innych kolonizatorów, np. Brytyjczyków w Kenii, nie przejmowali ziemi w Rwandzie pod bezpośrednią kontrolę – pozostawała ona w rękach tubylców. Wyjątek stanowiły lasy, które miały nominalnie należeć do cesarza Niemiec. W ramach tej polityki cały las Wirunga na zboczach siedmiu wulkanów znajdujących się dziś na granicy Rwandy i Kongo znalazł się w strefie chronionej. To również tutaj w 1902 roku młody niemiecki oficer kapitan von Beringe „odkrył” żyjące na wysokości ponad 3 tysięcy metrów „wielkie czarne małpy”. Nowy gatunek został sklasyfikowany jako Gorilla gorilla beringe.

Po przejęciu kolonii od Niemców po I wojnie światowej Belgowie kontynuowali politykę ochrony lasów, których przez stulecia nie udało się wykarczować miejscowym. W 1925 roku tereny dzisiejszego Parku Wulkanów w Rwandzie i Wirunga w Kongu stały się Parkiem Narodowym Alberta. Był to pierwszy przypadek powołania instytucji parku narodowego w całej Afryce.

W latach 30. teren parku obejmował już ponad 800 tysięcy hektarów. Jednak pod koniec lat 50. w związku z ogromnym przyrostem naturalnym Rwandyjczyków domagali się oni powiększenia terenów pod uprawę. W 1958 roku pierwsze 20 tysięcy akrów lasu poszło pod piły. Później naciski na władze w celu dalszego karczowania stoków wulkanów, zamiast maleć, rosły – chłopi doprowadzali swoje gospodarstwa pod granice parku, a następnie władze odcinały dla nich kolejne płaty ziemi – i w ten sposób zaczęły się kłopoty goryli. W czasie gdy zjawiła się tam Dian Fossey, cała światowa populacja gatunku nie przekraczała 260 sztuk.

Zapoczątkowana przez Fossey praca dała efekty: populacja rosła, stosunki między badaczami a rwandyjskimi organizacjami turystycznymi i władzą lokalną się ustabilizowały. Pod koniec lat 80. podglądanie goryli było główną atrakcją turystyczną Rwandy. W trakcie wojny domowej na początku lat 90. turystyka zamarła, po 1994 roku stanowi jeden z największych zastrzyków finansowych dla regionu. Codziennie zagraniczni turyści zostawiają prawie 30 tysięcy dolarów za samo oglądanie goryli. Oprócz tego każdy musi zapłacić za hotel oraz wynajęcie samochodu, którym trzeba dojechać do bazy ośrodka. Za kilkunastokilometrowy przejazd z Ruhengeri miejscowi kierowcy żądają nawet 100 dolarów w jedna stronę – ja zadowoliłem się przejazdem taksi-motocyklem za 15 dol.

[srodtytul]Zielenina plus mrówki[/srodtytul]

Nasz marsz w góry trwa ponad godzinę. Grupę prowadzi i zamyka uzbrojony żołnierz; jak wyjaśnia Felix, czasem bawoły albo słonie atakują ludzi i wtedy zadaniem żołnierza jest odstraszenie bestii. Przez gęsty górski las dochodzimy do małej przecinki. Jestem cały pokłuty pokrzywami, których w tym lesie jest kilkadziesiąt gatunków, a każda z nich kłuje nawet przez spodnie. Na miejscu czekają na nas dwaj przewodnicy, którzy wyszli z bazy już o szóstej rano. Ich zadaniem jest odnalezienie legowiska goryli, a następnie nakierowanie przewodnika grupy za pomocą krótkofalówek. Udaje się praktycznie za każdym razem.

Mamy szczęście, bo nie pada deszcz i goryle mają ochotę się bawić. Gdy pada, potrafią siedzieć bez ruchu przez godzinę albo chronią się wśród gałęzi na drzewie. Tym razem jednak baraszkują po śniadaniu. Jedzą od przebudzenia około piątej do dziewiątej, potem bawią się i odpoczywają – właśnie na ten dobry czas trafiliśmy. Następnie znowu jedzą – codziennie zjadają 30 kilogramów pokarmu: dzikich selerów, ostów, korzeni pokrzyw, liści bambusowych i eukaliptusowych. Jedynym niewegetariańskim posiłkiem goryli są czerwone mrówki. Od około 16 silverback, czyli największy samiec w rodzinie (nasz waży około 220 kilo i gdy wstanie, ma ponad dwa metry wzrostu), zaczyna szukać miejsca na legowisko – goryle górskie codziennie śpią gdzie indziej. Na jego sygnał pozostali członkowie rodziny kończą zabawę i kładą się na noc.

Felix opowiada nam szeptem o zwyczajach rodziny Sabinyo, a jej członkowie w ogóle nie zwracają na nas uwagi. Jedna z samic leży bez ruchu i patrzy na nas, jakbyśmy to my byli wystawieni na pokaz. Ponieważ każda rodzina odwiedzana jest przez turystów codziennie, zwierzęta są przyzwyczajone do ludzi. Sabinyo wydają się lekko znudzone nasza obecnością. Co chwila tylko silverback przebiega przed nami, pomrukując i pokazując, kto tu rządzi. Jego wygląd jest imponujący, a pomruki przypominają głośne chrapanie, ale te zwierzęta nie są groźne dla człowieka. Jak mówi Felix, w historii parku nie zdarzył się wypadek ataku goryla na człowieka, choć całkiem często się zdarza, że goryl podchodzi do turysty i głaszcze go. Przestraszony goryl potrafi również wykonać szarżę na człowieka, ale zwykle w ostatniej chwili zmienia kierunek. Nie mamy szczęścia ani do szarży, ani do dotyku. Goryle się bawią, nie zwracając na nas uwagi, ale wrażenia i tak będą niezapomniane.

[srodtytul]Czerwone jezioro[/srodtytul]

Po drugiej stronie granicy z Demokratyczną Republiką Konga wrażenia turystów, a zwłaszcza goryli, są diametralnie odmienne. Goma, która kiedyś stanowiła bazę wypadową dla turystów odwiedzających park, jest dziś miastem, gdzie można kupić wszystko poza pozwoleniem na wyjście w góry. A bez pozwolenia lepiej nie wychodzić, bo po prostu grozi to śmiercią.

Goryle również giną. W 2007 roku zostało zabitych dziesięć sztuk. Po kilkumiesięcznym dochodzeniu okazało się, że z kłusownikami współdziałał dyrektor Parku Narodowego Wirunga. W sierpniu 2008 roku na jego miejsce powołany został 38-letni belgijski antropolog Emmanuel de Merode.

– Środkowa i wschodnia część parku jest obecnie praktycznie niedostępna ze względu na działalność rebeliantów – mówi mi przez telefon dyrektor de Merode. – Dokonują oni ataków, ale nie na goryle, tylko na słonie, których mięso jedzą, a kość słoniową sprzedają.

Rebelianci od dawna wybijają zwierzęta w parku Wirunga, a jedną z najczarniejszych kart w tej historii zapisali rebelianci z grupy Mai Mai, którzy w 2006 roku dokonali masakry hipopotamów żyjących w Jeziorze Edwarda. Uzbrojeni w AK47 wypływali motorówkami na wody jeziora i regularnie wystrzeliwali stado po stadzie, aż woda w jeziorze zmieniła kolor na czerwony. W ten sposób populacja hipopotamów w tym miejscu zmniejszyła się z kilku tysięcy do zaledwie 300 sztuk. Mięso i kości z długich siekaczy hipopotamów posłużyły rebeliantom do zdobycia środków na dalsze zakupy broni.

W tej chwili sytuacja w parku Wirunga nie jest aż tak tragiczna jak przed kilku laty, ale ciągle dochodzi do kłusownictwa. Niedawno np. nieznani sprawcy porwali z lasu gorylątko. Porządku pilnuje ponad 40 strażników, których praca jest – dosłownie – śmiertelnie niebezpieczna. W ciągu ostatnich dziesięciu lat 120 strażników Parku Narodowego Wirunga straciło życie.

Jednak pierwszy rok kierowania parkiem de Merode może zaliczyć do udanych. Gdy przychodził, bojówki samozwańczego obrońcy Tutsich mieszkających w Kongu generała Laurenta Nkundy praktycznie uniemożliwiały strażnikom dotarcie do goryli. Przez ponad rok nie wiadomo było, jak rozwija się populacja i czy w ogóle goryle w parku Wirunga przetrwały lata wojny. De Merode rozpoczął negocjacje z Nkundą, w wyniku których strażnicy uzyskali prawo do nieskrępowanego dostępu do goryli. Jest to chyba pierwszy w historii wypadek porozumienia, w wyniku którego rebelianci zgodzili się na ochronę zwierząt, kontynuując zabijanie ludzi.

Gdy w listopadzie ubiegłego roku pierwsi strażnicy odwiedzili kongijskie goryle, okazało się, że przetrwały one lata wojny bez specjalnych strat, choć badania stanu populacji ciągle trwają.

– Jakkolwiek dziwnie to zabrzmi, największym zagrożeniem dla goryli w Kongu nie są jednak rebelianci, tylko zwykli chłopi – mówi Emmanuel de Merode. – Dla dwóch milionów ludzi mieszkających w okolicy podstawowym źródłem energii jest węgiel drzewny, dlatego dochodzi w tym rejonie do nielegalnego karczowania lasów na masową skalę. Ja doskonale rozumiem tych ludzi, bez drewna nie są w stanie przeżyć. Jednak musimy znaleźć sposób na ograniczenie wycinki, inaczej goryle i inne gatunki żyjące w parku po prostu stracą swoje naturalne środowisko.

Wracam do Rwandy, w drodze powrotnej do Kigali mijam urzekające swoim pięknem doliny, rozległe plantacje herbaty, pulsujące życiem wsie i miasteczka. W stolicy prowincji Ruhengeri zatrzymuję się na dobry obiad w porządnej restauracji przy hotelu. Takich powstaje tu teraz mnóstwo, bo nieszczęście Konga jest turystyczną szansą Rwandy. Na pewno ją wykorzysta, kto wie, może górskie goryle z Konga też tu przyjdą w poszukiwaniu lepszego życia.

Baza Narodowego Biura Turystyki Rwandy w Kinigi znajduje się kilkanaście kilometrów od największego miasta na północy kraju Ruhengeri. Wokół pola pokrojone jak w całej Rwandzie na drobne gospodarstwa. Z góry wyglądają jak znaczki pocztowe, na każdym uprawia się co innego: kapustę, sorgo, banany, ziemniaki, kukurydzę. Każde stanowi źródło utrzymania dla wieloosobowej rodziny.

Chłopi od kilkudziesięciu lat przyzwyczaili się do turystów – nie dlatego, że tak im się podobają, ale nie mają specjalnie wyboru. Rwanda postawiła na turystykę, i to turystykę dla najbogatszych: każdy z nas pijących właśnie przed wyjściem w góry dobrą miejscową kawę zapłacił 500 dolarów za wejście do Parku Wulkanów i podglądanie górskich goryli. Czas podglądania ograniczony do godziny.

Pozostało 94% artykułu
Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Adwentowe zwolnienie tempa
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą