Jurek Kawalerowicz pyta się jej: „Kim chciałabyś zostać, jak dorośniesz?". Zuzia bez namysłu odpowiada: „Asystentką". Wszyscy się śmieją. „Ale czyją? W jakim zawodzie?" – Jurek nie daje za wygraną, jednak Zuzia się upiera: „Asystentką i już".
Asystentura może być świetną drogą do poznania profesji – ja przeszedłem ich kilkanaście, aż w końcu Axer dał mi reżyserię kryminału Huxleya. Potem zdałem egzamin eksternistyczny w warszawskiej PWST. Był rok 1963, w mojej komisji zasiadali Perzanowska, Korzeniewski, Axer i Csató. Zabawne, bo ze wszystkimi byłem już dawno na „ty". Zostałem dyplomowanym reżyserem. Łącznie z telewizją zrobiłem 50 sztuk. Pod koniec obsadzałem samego siebie, bo chciałem mieć dobrą obsadę. Nie jest to jednak najzdrowsze. Nikt cię nie kontroluje, a i koledzy nie bardzo lubią, jak reżyser gra z nimi na scenie. To mnie jednak nie oduczyło i jedną z moich ostatnich ról był Generał w „Lady i generale" Briana Clarka. Moją Lady była Maja Komorowska. W Warszawie przedstawienie miało średnie powodzenie, w Londynie – standing ovation. Tam wiedzą, jak wygląda angielski generał.
Co daje asystowanie? Czy uczysz się, którą stroną aktor ma wchodzić według starych zasad cour – jardin? Uczysz się wszystkiego, ale głównie rzemiosła. Człowieka. Parę spotkań z Schillerem dało mi więcej niż cztery lata studiów. Jak otworzyć albo zamknąć aktora – tu mistrzem był Erwin. Ale podstawa to zrozumieć, o co chodzi reżyserowi. Oto najważniejsza maksyma przekazana mi przez Leona Schillera: „Niech pan nigdy nie robi złej literatury". Reszta to inspicjentura. Zawsze trzeba sobie odpowiedzieć na pytanie: po co? Po co ja to robię? Po co wchodzę na scenę? Zapytany o to Czesław Wołłejko odpowiedział ze zdziwieniem: „Jak to po co? Żeby grać!". I gdzie tu Stanisławski?
Są różni reżyserzy. Mistrzowie z wizją i rzemieślnicy. Od każdego można się czegoś nauczyć. Ale jakie będzie przedstawienie i tak decyduje Ktoś Bardzo Wysoko. To jest właśnie metafizyka teatru.
Siedzę kiedyś na próbie za Schillerem. Dzielą nas dwa rzędy – przepisowa odległość. Schiller co pewien czas odwraca się do mnie z psotnym uśmiechem. Czego on chce? Kawy? Ale czy ma kaca, bo przy kacu nie używamy cukru. W normalnym stanie – jedna łyżeczka. W końcu nachylam się do niego: „Słucham, panie dyrektorze? Ile łyżeczek cukru?". Szybka odpowiedź: „Dwie proszę". Oho – pełna abstynencja.
Myślę, że podobne kłopoty ma asystent premiera, ale za to jest blisko głównego ucha, więc może w odpowiednim czasie to i owo szepnąć.