Czy to w Warszawie, na Woli czy Starówce, w Palmirach, Auschwitz, Majdanku czy pod Wilnem. Historia nas nie oszczędzała, więc i trauma wlecze się za każdym indywidualnym losem, choćbyśmy nie chcieli. I nawet jeśli buntujemy się przeciw temu dziedzictwu, to w żadnej mierze bunt ów nie umie zaprzeczyć pamięci. A ta wychodzi najczęściej nieoczekiwanie na światło dzienne, staje przed oczami i dyktuje wybory. W którą stronę? Co powiedzieć? Pamiętać? Czy zapomnieć? Moralność wkracza więc w historię. Realizm gmatwa się z resentymentem. I znów cali stajemy się Polakami, choćby dystansu do siebie samych uczyli nas do spółki Giedroyc z Gombrowiczem.
Nie jestem inny. Też mam swój Wołyń. Ten Wołyń mieści się daleko poza granicami dzisiejszej Polski w maleńkiej wiosce na lewym brzegu Berezyny, na przedmieściach Borysowa. Ów Borysów, który w końcu XIX wieku mógł się pochwalić aż trzema murowanymi budynkami i tyloma brukowanymi ulicami, był otoczony wianuszkiem zaścianków. Mimo że miasto było zasiedlone głównie przez Rosjan i Żydów, zaścianki były katolickie. Mieszkali w nich owi szlacheccy szaraczkowie, dziedzice lepszych czasów, gdy pod skrzydła błyszczącej najszlachetniejszym światłem Rzeczpospolitej przyjmowano do polskich herbów lokalną ruską bajarszczyznę. Nowo przyjęci rewanżowali się królowi, przechodząc na katolicyzm i zasilając armię. Wychowywani przy rzymskim kościele, uczeni w polskojęzycznych szkołach Filipowicze, Jedynowicze i Zdanowicze stawali się świadomymi i wiernymi obywatelami Korony, aż po czasy, kiedy Rzeczpospolita Obojga Narodów przepadła z kretesem. Pech chciał, że mieli na jej odrodzone łono nigdy już nie wrócić.
Po tym, jak Bonaparte kazał spalić mosty i podążył z resztkami Wielkiej Armii w stronę Wilna, trafili na stulecia pod ruski but. Światełko nadziei zaświeciło dla nich przez chwilę w 1919, kiedy cudownie odrodzona Polska zajrzała do nich w osobie gen. Dowbora-Muśnickiego i jego „błękitnej" armii. Geopolityka była jednak nieubłagana i wolna Polska jak szybko przyszła, tak poszła, a oni zostali sam na sam z rozsierdzonym ich oporem bolszewizmem na karku. Pięknie o tych czasach pisze Florian Czarnyszewicz w swoich cudownych „Nadberezyńcach", może najpiękniejszej kresowej książce, jaką kiedykolwiek napisano.
W wioseczce Zaścianek moja babcia Anna urodziła się pół dekady przed początkiem Wielkiej Wojny, która sprowadziła na tę krainę wyroki ostateczne. Była jak wszyscy Jedynowicze katoliczką. Jako młoda dziewczyna chodziła na wieczornice, gdzie śpiewało się tylko po polsku. W domu inaczej, używało się tylko języka ruskiego, ale już w borysowskim kościele Narodzenia Najświętszej Marii Panny, do którego cała ta armia szaraczków wędrowała co niedzielę na mszę, modlono się po polsku. Wokół rodzina, bracia, kuzyni. Wspierano się w nieszczęściach, kiedy wybuchł pożar i kiedy przychodziło zagrożenie ze strony mużyków. Owa Polska kresowa tak mocno przebudzona w 1919 roku, tak bardzo pozbawiona nadziei w 1921, rozproszona przez dzieje miała być rychło wystawiona na jeszcze gorsze próby. Najdzielniejsi z zaścianków przedarli się za polskim wojskiem w stronę Wilna. Reszta skoszarowana przez Sowietów rozpoczęła przygodę z komunizmem. Zaścianki się wyludniały. Część ich mieszkańców pochłonęły miasta. Część pożarł wielki głód, który sięgnął tej części Białorusi. Wielu wygnały z rodzinnych gniazd enkawudowskie „trojki", które spadały jak stada wron na zaścianki, by oskarżać, orzekać i wykonywać wyroki.
W końcu lat 30. babcia Anna, już regularna sowiecka robotnica w szarej chustce na czole, zasuwała w lokalnej fabryce, a w Zaścianku zostali starzy, chorzy i martwi. Wyludniły się okolice. Wieczornice i polskie ceremonialne modły poszły w zapomnienie.