Wielu polityków i komentatorów przy okazji dramatycznych wydarzeń we Francji mówiło jednym tchem o obronie europejskich wartości. Ale niewielu precyzowało, o jakie konkretnie wartości im chodzi. Tymczasem trzeba je zdefiniować, a może nawet odszukać. Bo czy wartością samą w sobie jest obrażanie jakiejkolwiek religii i jej wyznawców? A przecież z tego słynęli zamordowani pracownicy „Charlie Hebdo".
Oczywiście w tym przypadku nie ma usprawiedliwienia dla makabrycznej zbrodni, ale to również nie oznacza, że można usprawiedliwić szarganie świętości, jakiego dopuszczało się francuskie czasopismo. Tymczasem współczesna Europa nie chce albo nie umie tego dostrzec. A skoro tak, to może, broniąc prawdziwie europejskich wartości, w tym tolerancji dla religii, warto zawołać: „Nie jestem »Charlie«!".
W ostatnich dniach pojawiały się sygnały, że Europa Zachodnia może być poddana kolejnym atakom terrorystycznym. Mówili o tym nie tylko politycy, ale nawet szef MI5, czyli brytyjskiego wywiadu, co robi niezwykle rzadko. Punkt widzenia służb jest taki, że jeśli wybucha wojna, to trzeba ją po prostu wygrać.
Kiedy jednak patrzymy dalekosiężnie, wówczas rodzi się pytanie: czy dzisiejsza Europa ma się czym bronić? I nie chodzi tu bynajmniej o pociski, lecz o wartości, którymi faktycznie mogłaby zademonstrować swoją siłę. Niedawno papież Franciszek sugerował, że nasz kontynent przypomina już tylko bezpłodną staruszkę. Jeśli tak, to czy ma ona wystarczająco siły, żeby stawić czoła swoim wrogom i przetrwać?
Są tacy, którzy uważają, że to, co się dzieje we Francji, świadczy o tym, iż filozofia multikulti okazała się utopią i poniosła w związku z tym porażkę. Sprawa jednak nie jest prosta. To, co się nie udało nad Sekwaną, w jakimś stopniu sprawdziło się nad Tamizą.