W 2467 roku Ameryka wygląda jak strzęp kraju cywilizowanego: jeszcze zostały budynki i urządzenia po epokach technicznej chwały, ale wszystko popada w ruinę, roboty przeznaczone do usuwania awarii stopniowo zamieniają się w złom. Jeszcze funkcjonują wytwórnie podstawowych produktów żywnościowych, ubrań i gadżetów, ale i te robią bokami wskutek braku zarządzania i koordynacji. Najbardziej przerażające wydaje się to, co się stało z ludźmi. Otępiali, bezwolni osobnicy plączą się w tym krajobrazie, mamląc jakieś frazesy; ich życie utraciło podstawę duchową, to wegetacja, nie egzystencja. Zasady Przymusowej Grzeczności (nikomu nie patrzy się w oczy, do nikogo zanadto się nie zbliżamy) komplikują kontakty międzyludzkie. Pytanie o to, gdzie ktoś mieszka, to Naruszenie Prywatności, a okazywanie złości to ciężki Błąd.
Nic w tym dziwnego nie ma, skoro najinteligentniejsze osobniki podlegają likwidacji jeszcze przed osiągnięciem dojrzałości, resztę zaś się sterylizuje. Żeby zatkać wszystkie szpary w systemie, środki antykoncepcyjne dodaje się do leków i pastylek na dobre samopoczucie, zwanych soporami. Marihuana jest tak powszechnie dostępna, że właściwie obowiązkowa. W takim kontekście nie dziwi, że populacja świata wynosi całe 19,5 mln ludzi, w tym w Afryce 3 mln, w Azji 4,5 mln, Europa i Australia są praktycznie bezludne. Co jakiś czas w krajobrazie unosi się dym jako efekt grupowych samospaleń; z niewiadomych powodów desperaci podpalają się zawsze trójkami, dość mając takiego żywota.
Mamy do czynienia z dystopią o podłożu nie tyle politycznym, jak to bywało dotąd, ile kulturowym. Nikt nic nie czyta, a wychowanie i edukacja czynią z ludzi skrajnych konformistów. Społeczeństwo jest zdysocjowane, rodzina nie występuje, o Bogu mało kto słyszał. Hasła, takie jak „Jeżeli masz wątpliwości – daj spokój" albo „O nic nie pytaj, odpręż się", przesądzają o preferencjach ogółu. W tej sytuacji ktoś, kto czyta, staje się solą w oku, ale system jest już zbyt zmurszały, by zareagować. Nasz bohater Bentley uczy pisać i czytać Mary Lou, napotkaną przypadkiem buntowniczą kobietę, i razem rzucają wyzwanie systemowi. Okazuje się, że ktoś, kto czyta, kto wie o świecie różne rzeczy i przez to więcej rozumie, zdolny jest wziąć swój los we własne ręce, odłożyć wszechobecne jak u Huxleya w „Nowym wspaniałym świecie" prochy, zacząć jasno myśleć i założyć komórkę spiskującą przeciw ogólnemu zidioceniu.
O przyczynach takiego stanu rzeczy na planecie nie wiemy wiele. Czytelnik współczesny może je sam wywieść z rzeczywistości. Rozbuchana, doprowadzona do absurdu polityczna poprawność, kryzys edukacji prowadzący do masowego analfabetyzmu zwykłego i funkcjonalnego, chora kultura i sztuka – zaiste, narzucone na masową skalę wynaturzenia mogą po jakimś czasie skutkować ogólnoplanetarną tragedią. Jak w innych antyutopiach i dystopiach bohater podróżuje w „Przedrzeźniaczu" od nie wiem do wiem, trudności kształtują jego charakter i ponad wszelką wątpliwość zdaje sobie sprawę, że tak dalej żyć nie chce. Od niego i jego rodziny zaczyna się zmiana, podobnie jak w „My" Zamiatina.
Tevis, pisarz mało znany, o niespecjalnie ciekawym życiu, przed śmiercią alkoholik, w tej akurat powieści wykazał się godną mistrzów przenikliwością. Zdiagnozował amerykańską rzeczywistość, znalazł w niej ziarna upadku i opisał, do czego doprowadzi ich cierpliwe hodowanie. Jednego się nie ustrzegł: optymizmu. Jego rok 2467 należałoby skorygować na 2067. Najwyżej.