Ani pokręcona metodyka tego rankingu, ani nawet oryginalne towarzystwo, w jakim występuje tu obraz Kieślowskiego (pierwsze miejsce zajął „Boyhood" Richarda Linklatera), nie powstrzymały fali patriotycznego wzmożenia. W końcu mamy to, już nie musimy się uważać za obywateli kulturalnego Trzeciego Świata! Grzejmy się w czerwonym blasku pośmiertnego triumfu Wielkiego Reżysera.
Ostatni film Kieślowskiego to rzeczywiście przykład doskonałego kina. A konkretnie kina doskonale mieszczańskiego – o wypolerowanej do błysku formie i treści, która nachalnie sugeruje tkwiącą w niej głębię. Stężenie kieślowszczyzny – metafizyczności wprowadzanej do fabuły przez niekończące się zbiegi okoliczności, efekty motyla, tajemnicze pokrewieństwo losów bohaterów – przekracza w „Czerwonym" dopuszczalną normę. To kino, które doskonale ilustruje napisana przez Zbigniewa Preisnera muzyka; najprostsze z możliwych rozwiązania harmoniczne zaaranżowane są tu tak, jakby kompozytor dokonywał właśnie stworzenia nowego muzycznego świata. Prościutkie melodie toną w niekończących się pogłosach, smyczki powtarzające w kółko ten sam motyw tną z takim zapałem, jakby wykonywały co najmniej V symfonię Beethovena.