Niezależnie od tego, jak bardzo politycy opozycji skłonni są przekonywać wszystkich – ze sobą na czele – że wprawdzie wybory do Parlamentu Europejskiego przegrali, to z faktami trudno dyskutować. PiS otrzymało większość głosów, a różnica dzieląca tę partię od Koalicji Europejskiej, nie była kosmetyczna, lecz zasadnicza.
Czytaj także: Joanna Parafianowicz: A mogła przywiązać do drzewa
Analizując wypowiedzi polityków KE można mieć wrażenie, że zaskoczył ich sposób, w jaki Polacy oddali głosy oraz skala zaangażowania w wybory odzwierciedlona niespotykaną od dawna frekwencją. Trudno jednak nie dostrzec, iż nie rozumieją oni przyczyn swego położenia, w szczególności w kontekście tego, że od dawna w Polsce nie sprawowano rządów, które tak swobodnie skłonne byłyby traktować, jak się zdawało, bliskie obywatelom zasady demokratycznego państwa prawa, jak choćby trójpodział władzy. Przecież PiS to partia, która kwestionuje reguły funkcjonowania Polski w UE, za przyłączeniem do której wypowiedziało się ponad 77 proc. obywateli. Ugrupowanie, które brutalnie obchodzi się z Konstytucją RP, którą poparło 53 proc. Polaków. Stronnictwo, które nie kryje się z nadto bliskimi relacjami z kościelnymi hierarchami i ich wpływem na politykę państwa, które ma charakter świecki. Wreszcie prezes PiS, bez skrępowania opowiadający w programie śniadaniowym, wyemitowanym niemal w przeddzień wyborów, iż utrzymuje przyjacielskie relacje z urzędującym Prezesem Trybunału Konstytucyjnego, z którym omawia bieżące sprawy kraju, choć poza byciem posłem, nie pełni żadnej funkcji decyzyjnej.
Ograniczając się do wskazanych wynaturzeń ideologii i funkcjonowania partii rządzącej, stanowiących jedynie wycinek otaczającej nas rzeczywistości, warto zadać pytanie o to, czy można wyobrazić sobie lepsze okoliczności – prawne i faktyczne - dla krzewienia postulatów opozycyjnych? Moim zdaniem – nie. Trudno o sytuację, gdy posługując się rozsądnymi argumentami przekazywanymi zrozumiałym dla przeciętnego obywatela językiem, możliwe jest głośne mówienie o nieprawidłowościach, nadużyciach, a niekiedy działaniach sprzecznych wewnętrznie, jak i z regułami świata, w którym żyjemy (choćby ta, że rząd dając pieniądze jednym, musi je zabrać drugim, bo czegoś takiego jak pieniądze publiczne nie ma). Po raz pierwszy w historii politycy niemal bez wysiłku mogą komunikować się ze społeczeństwem za sprawą mediów prywatnych, czy internetu, których nie mieli przecież ani nie posiadający dostępu do mediów działacze opozycji w PRL, ani patrioci w czasach zaborów. Dlaczego zatem partie, które chcą stawać w szranki z PiS doświadczają przegranej?
W moim odczuciu z tej przyczyny, iż politycy, którzy przez lata mieli wpływ na to, jak wygląda nasz kraj, zachłysnęli się zasadą: nikt ci nie da tyle, ile ja obiecam. Nie dostrzegli także, że Polska nie kończy się na granicach administracyjnych miasta stołecznego lecz sięga o wiele dalej, a ludzie mieszkający w innych miejscach borykają się z innymi problemami niż to, jak daleko sięgają granice wolności słowa, czy Matce Boskiej można dorysować aureolę z tęczy oraz czy lepiej skonsumować ośmiorniczki, czy homary. Przeciętni ludzie, w przeciętnych miastach lub wsiach, wykonujący przeciętną pracę, za którą otrzymują często mniej niż przeciętne wynagrodzenie, muszący ten stan rzeczy pogodzić z całkiem zwyczajnym głodem i koniecznością mieszkania pod zwykłym dachem, nie interesują się regułami naliczania podatku progresywnego z ulgą prorodzinną, ekonomicznie uzasadnionymi zasadami dystrybucji środków w ramach budżetu, czy dostępem do edukacji seksualnej dzieci w wieku szkolnym, o refundowaniu in vitro nie wspominając. Nie oznacza to, że problemy te dla polityków nie powinny być istotne. Trudno jednak oczekiwać poparcia ogółu, jeśli swe postulaty kieruje się wyłącznie do wąskiego grona wybranych.