Sondaże popularności stały się powszechne. Mediom wydają się czymś niemal koniecznym w wypełnianiu misji informacyjnej w świecie wolności i pluralizmu. Nie podzielam do końca tego poglądu. Jedno jest jednak oczywiste. Sondaże są przekazem bardzo istotnym dla sprawujących władzę. Mają im podpowiadać, czy działają w słusznym interesie. Pytanie tylko – w czyim: własnym czy publicznym?
Profesja niewyuczona
Demokratyczną władzę sprawuje się głównie poprzez stanowienie i stosowanie prawa. Stanowienie jest domeną władzy ustawodawczej, choć niekiedy i wykonawczej. Stosowanie prawa to z kolei domena władzy wykonawczej i sądowniczej. Wydaje się oczywiste, że ze sprawowania władzy ustawodawczej i wykonawczej nie mogą być zupełnie wyłączeni ci, dla których znajomość prawa jest profesją. Z moich obserwacji wynika jednak, że udział profesjonalistów w procesie stanowienia prawa w naszym kraju jest pozorny. Tak naprawdę został przypisany niemal wyłącznie politykom. Polityk to wprawdzie też profesja, tyle że nie wyuczona, co najwyżej nabyta poprzez często wątpliwą praktykę, i to nieprawniczą. Również przy sprawowaniu władzy wykonawczej nietrudno dostrzec polityczny woluntaryzm, który z przestrzeganiem prawa ma niewiele wspólnego. Jeśli na dodatek przyjąć, że władza wykonawcza wyposażona jest w inicjatywę ustawodawczą, a ustawodawcza całkowicie i – niestety – skutecznie zdominowana przez formacje rządzącą (czyli wykonawczą), to monteskiuszowskie pryncypia o podziale władzy pozostają jedynie na papierze, choć nazwanym konstytucją.
Trochę pokory
Dość emocjonalny i kategoryczny zarazem wywód nie ma oczywiście na celu deprecjonowania mandatów, jakie w wyniku wolnych wyborów i ustrojowych ich konsekwencji uzyskują sprawujący władzę. Chodzi o to, czy potrafią swe mandaty wykorzystywać w imię demokratycznych zasad, które bynajmniej nie ograniczają się do wolnych (celowo nie nazywam ich demokratycznymi) wyborów. Wolność bowiem, aby stanowiła komponentą składową demokracji, musi umieć się samoograniczać. W wykonaniu władzy stanowiącej i wykonującej prawo powinna cechować się wstrzemięźliwością i pokorą.
Jest nadzieja
Na łamach ostatniego wydania „Rzeczy o Prawie" red. Tomasz Pietryga zamieścił komentarz „Szlaban na nowe ustawy". Moje dywagacje, podobnie jak autora komentarza, który sugeruje politykom powstrzymywanie się z legislacyjnymi prezentami przedwyborczymi, bo „spadną na barki tych, którzy (...) populistyczne prawo będą musieli stosować w sądzie, urzędzie czy w prywatnym życiu", okażą się też najprawdopodobniej pobożnymi życzeniami. Jestem jednak człowiekiem nadziei. Jej spełnienia upatruję między innymi w poważniejszym niż dotychczas podejściu przez stanowiących prawo do uwag i opinii szeroko rozumianego środowiska prawniczego. Praktyków „frontowców", którym przychodzi stosować prawo, autoryzować jego słuszność, skuteczność, przejrzystość i odbiór społeczny. Środowisko to posiada swoje ustawowe, nierzadko konstytucyjnie umocowane ( jak chociażby Krajowa Rada Sądownictwa, Sąd Najwyższy czy prawnicze samorządy zawodowe) struktury organizacyjne. Funkcjonują w nim również, mające swe umocowanie w inicjatywach środowiskowych, stowarzyszenia. To one są podmiotami konsultowanymi. Zapewnia im to obowiązujące prawo. Czy rzeczywiście? Formalnie niewątpliwie tak, a w praktyce...?
Jako reprezentant jednego z takich podmiotów, opierając się na własnych obserwacjach, mam prawo powątpiewać w słuszność tej praktyki. Nie dlatego, że opinie środowiska prawniczego rzadko brane są pod uwagę. Głównie dlatego, że stanowczo za rzadko prowadzona jest merytoryczna debata o tych uwagach, opiniach i przewidywaniach skutków. To zniechęcające, ale przede wszystkim szkodliwe, nie obawiam się powiedzieć: aroganckie. Mam świadomość, że Temida nie jest uosobieniem poprawności politycznej. Przeciwnie, często spostrzeżenia i konkluzje praktyków prawa nie są wygodne dla polityków. Czy jednak o wygodną poprawność chodzi w procesie konsultacji tworzonego prawa? Mówi się „prawo surowe, lecz prawo". Paremia ta nie powinna być obojętna dla samego prawodawcy, a nie tylko dla prawobiorcy. Gdyby się do niej stosować, być może tytułowy „szlaban" z komentarza Tomasza Pietrygi zamieniłby się chociaż w znak obowiązkowego zatrzymania się na czas pozwalający na debatę i zastanowienie. Jeśli tego znaku nie zainstalują sami politycy, rola ta powinna przypaść jednolicie zorganizowanemu w tym celu środowisku prawniczemu. Życzę mu tego i ufam, że to życzenie nie musi zaliczać się do pobożnych.