Dawno temu, gdy pracowałem w Nowym Jorku, modne były naklejki na tylny zderzak samochodu głoszące: „Folow me, I'm going to hell!", czyli w tłumaczeniu jak w tytule. Dopiero następne dziesięciolecia pokazały, że było to hasło prorocze.
No bo jak wygląda nasz świat w erze internetu, który wtedy jeszcze nie świtał? „Mam ponad tysiąc followersów na swoim instagramie" – pochwaliła się pewna dama, o której wiedziałem, że pokazuje tam, jakie wino piła wczoraj do kolacji, jak elegancko urządzony ma dom, inteligentne dzieci, dobrze ustawionego męża, podobnie zresztą i psa. Na zastrzeżenie, że pokazuje pustkę, i moje zdziwienie, skąd bierze aż tyle osób podążających za nią jak za panią matką, wrzasnęła dotknięta do żywego: „Ale jak pokazuję! Już kilka międzynarodowych firm proponuje mi swoje reklamy!". Więc nie zadałem następnego pytania, które miałem na końcu języka: „Może byś pokazywała książki, dobre filmy albo coś takiego?".
Po co? Przecież znaleźliśmy się w sednie nie tylko internetu, ale polityki, eseistyki, a może i filozofii. Nie jest ważne, czy masz cokolwiek do powiedzenia, liczy się tylko, jak efektownie to zaprezentujesz i ilu bezmyślnych albo, delikatniej mówiąc, „ociężałych" będziesz miał za publikę.
Bo tu właśnie znajduje się reklamowy miodek, który łasują cwani biznesiarze. Możesz na swoim wideoblogu pleść najbardziej żenujące bzdury, bylebyś robił to na tyle pociągająco, byś przyciągnął legion ciekawskich. Zresztą głupota sprzedaje się najlepiej, o czym reklamodawcy dobrze wiedzą. Nie jest ważne, czy jako publicysta mówisz o sprawach istotnych, ważne jest, byś czynił to efektownie, zgodnie z modą nowojorskiego albo paryskiego postmodernizmu, ewentualnie swojskiego knajactwa. Jeśliś kapłanem, nic straconego, nawet ten niemodny fach można ożywić; nieważne, czy zbliżasz ludzi do Boga, liczy się umiejętność manipulowania zbiorową histerią, zgodnie z trendami zielonoświątkowymi.
No i wreszcie polityka. Kiedyś liczyły się idee, kierunki i program, dziś wygląd, ostre gadanie i gestykulacja. Właśnie to przeżywamy z okazji pewnego Wielkiego Powrotu. Niektórzy nazywają to charyzmą, ja nieco inaczej.