Niedawno pojawiła się pogłoska, że prezydent USA Barack Obama może przyjechać do Polski. Profesor Roman Kuźniar, doradca Bronisława Komorowskiego ds. międzynarodowych, powiedział, że zaproszenie wystosował prezydent podczas swojej grudniowej wizyty w Waszyngtonie. – Prezydent Obama bardzo się tym zainteresował, idea mu się spodobała, natomiast to, czy wizyta dojdzie do skutku, trudno powiedzieć – mówił enigmatycznie.
Może warto więc wrócić do owej osławionej wizyty polskiego prezydenta w Stanach Zjednoczonych i napisać to, o czym coraz więcej ekspertów i dyplomatów mówi w kuluarowych rozmowach. Dlaczego? Bo wedle dopływających zza oceanu (oficjalnych i nieoficjalnych) informacji nie stała się ona – delikatnie rzecz ujmując – wielkim sukcesem głowy polskiego państwa.
[srodtytul]Brak czasu i zapału [/srodtytul]
Kilka dni przed wyjazdem Kuźniar mówił w Radiu RMF: "Z Obamą nie wiążę nadmiernie wielkich oczekiwań. (...) Będziemy trochę ich, nie tyle prosić, powiem tak szczerze: będziemy ich trochę obśmiewać, będziemy trochę z nich szydzić, jeżeli chodzi o ten anachroniczny reżim wizowy". I trudno nie odnieść wrażenia, że do tego ta wyprawa w istocie się ograniczyła.
By oddać Bronisławowi Komorowskiemu sprawiedliwość, trzeba szczerze przyznać, że na przygotowanie się do niej miał mało czasu. Do Waszyngtonu został zaproszony w trybie nadzwyczajnym – zaproszenie przekazano podczas szczytu lizbońskiego, dwa tygodnie przed wizytą. W tym okresie współpracownicy przygotowywali go do spotkania z Dmitrijem Miedwiediewem i Christianem Wulffem, a zasoby eksperckie Kancelarii najwyraźniej okazały się niewystarczające. Wiele wskazuje na to, że wizyta w Waszyngtonie została więc zlekceważona, częściowo zapewne z braku czasu, a częściowo – zapału. Trudno bowiem uwierzyć, by stało się to z powodu braku kompetencji. Z tego, co wiem, MSZ nie został poproszony o pomoc w przygotowaniach.