Reklama

Zatruty owoc

Czy Jan Rokita, dawny antykomunistyczny opozycjonista, będzie pierwszym, który zapłaci za zbrodnie stanu wojennego? – pyta poseł PO.

Publikacja: 24.06.2013 19:55

Jacek Żalek

Jacek Żalek

Foto: Fotorzepa, Radek Pasterski RP Radek Pasterski

Red

Czy wyrok skazujący Jana Rokitę na przeprosiny Konrada Kornatowskiego jest dowodem na moralny upadek państwa? Czy mamy w Polsce wymiar niesprawiedliwości? Wszyscy zżymający się na słowa słynnego polityka, że były za mocne, odpowiedzą zapewne przecząco. A jednak powinni się chwilę zastanowić, gdzie tak naprawdę leży przyczyna ostrych sformułowań, jakich użył on pod adresem ówczesnego komendanta głównego policji. Według mnie jest nią najpierw zainfekowanie wymiaru sprawiedliwości śmiertelnym wirusem aparatu represji PRL, a później brak oczyszczenia po tym zatruciu. A jeśli Kornatowski spełni swoje zapowiedzi i wykupi przeprosiny w mediach na koszt Rokity, będziemy mieli do czynienia w Polsce z absurdem i hańbą, która okryje całe nasze państwo.

Służba Polsce Ludowej

Przypomnijmy krótko fakty. Sześć lat temu Jan Rokita nazwał Kornatowskiego „wyjątkowo nikczemnym prokuratorem, który hańbi polską policję”. Posiłkował się przy tym ustaleniami sejmowej komisji, którą kierował. Na podstawie jej badań oskarżył ówczesnego szefa policji m.in. o fabrykowanie dowodów w sprawie śmierci opozycjonisty Tadeusza Wądołowskiego.

Najwyższa pora pomyśleć, jak przeciwdziałać hańbie polskiego sądownictwie

To nie żadne „widzimisię” śledczego z komisji Rywina. To Sejm RP stwierdził, że kilkadziesiąt osób, na których działalność dowody znalazła „komisja Rokity”, nie powinno pełnić służby w wolnym państwie za swoje postępowanie w czasach komunistycznych.

Skoro Sejm tak wówczas uznał, to dlaczego sąd skazał polityka, który o tym fakcie przypomniał? Rokita stwierdził, że sąd nie był w tym przypadku niezawisły i żeby się o tym przekonać, wystarczyło uczestniczyć w rozprawach. Znów ważniejsze od dywagacji na temat ostrości tego stwierdzenia jest pytanie o naturę takiego stanu rzeczy. Odwołam się w tym miejscu do rodzinnej historii, która w skali Polski – moim zdaniem – ma znaczenie uniwersalne.

Reklama
Reklama

Mój dziadek Aleksander Gaździński przed drugą wojną światową był warszawskim sędzią. Po wojnie odmówił wstąpienia do partii ze skutkiem odmowy pracy w stolicy. Otrzymał jednak propozycję, aby utworzył sąd w Łomży. I tak zrobił. Znowu jednak pojawiły się wyzwania, z którymi musiał się zmierzyć jako człowiek kierujący się etosem zawodowym.
Tymi przeciwnościami były szkolenia, których sędziowie musieli udzielać towarzyszom partyjnym, by w ten sposób pomnażać swe szeregi i budować zaufaną kadrę nowego wymiaru sprawiedliwości. Kształcono ją pospiesznie na sześciomiesięcznych kursach. Dekret z 1946 r. zezwalał Ministerstwu Sprawiedliwości do powołania na stanowiska sędziów i prokuratorów osoby, które nie ukończyły studiów prawniczych i były bez praktyki.

Łącznie kursy ukończyło i podjęło pracę w wymiarze sprawiedliwości ponad 1000 słuchaczy. Co warte podkreślenia, do takiego szkolenia nie można było się zgłosić samemu. Przyjmowano jedynie osoby delegowane z polecenia partii, związków zawodowych lub organizacji kontrolowanych przez aparat państwowy. W okresie obowiązywania dekretu było ponad 400 sądów grodzkich. Przyjmując, że średnio w każdym pracowało pięciu sędziów, okazuje się, że połowa z nich pochodziła z tej przyspieszonej partyjnej rekrutacji. Jakie były obowiązki takich nowych sędziów? Na pierwszym miejscu był obowiązek wiernej służby Polsce Ludowej. Dalej przestrzeganie zasad praworządności ludowej.

Jaruzelski bezkarny

Ponadto sędzią mogła zostać osoba, która nie ukończyła nawet szkoły podstawowej. Żaden przepis nie określał minimalnego wykształcenia kandydata na sędziego. Doskonałym tego przykładem jest sąd w moim rodzinnym Białymstoku, w którym w III RP orzekały jeszcze panie, zaczynające swoje kariery jako sprzątaczki w KC.

Dziadek odmówił udziału w takich szkoleniach i odszedł z zawodu. Tym samym dwukrotnie tracił pracę, raz w czasie okupacji niemieckiej i drugi raz po wojnie. Wiem dobrze, że nie był w swoim postępowaniu i wierności zasadom osamotniony. Podobnego wyboru, skazując się niejednokrotnie na tułaczkę, dokonali też inni przedwojenni sędziowie. Ale nie mam też złudzeń, że nie wszyscy odmówili.

W wyniku tego towarzysze partyjni czy element tak zwanego aparatu bezpieczeństwa, a raczej aparatu represji, przenikali powoli do wymiaru sprawiedliwości. Później sędziami, prokuratorami zostawali ich potomkowie. Nie trzeba dopowiadać, czym taka skorupka była nasiąknięta i jakich postaw byli spadkobiercami. Nie chodzi mi o obwinianie dzieci i wnuków za błędy swoich rodziców czy dziadków. Warto jednak pamiętać, że ten proces i nepotyzm w wymiarze sprawiedliwości nigdy nie został przecięty. Tak zainfekowanego sądownictwa nie poddano leczeniu. Przyczyniła się do tego wymiernie histeria, jaka towarzyszyła polskiej dyskusji na temat lustracji. W sądownictwie nie było praktycznie żadnej weryfikacji. Między dawnymi czasami i obecnymi istnieje nie tylko ciągłość instytucjonalna, ale też mentalna.

Wydaje mi się, że w tym historycznym procesie, w pewnych działaniach i – powiedzmy sobie to szczerze – także zaniechaniach, należy szukać powodów tego, że odpowiedzialni za zbrodnie gen. Czesława Kiszczaka czy gen. Wojciecha Jaruzelskiego unikają kary, a sądy nie egzekwują prawa, uchybiając zasadzie sprawiedliwości. Trudno w takiej sytuacji nie dostrzegać cienia tych, którzy godzili się kiedyś, żeby wymiar sprawiedliwości był instytucją polityczną służącą nie egzekwowaniu prawa, ale egzekucjom politycznym. Taka deprawacja sądownictwa musiała zostawić ślady.

Reklama
Reklama

Dawniej funkcjonariusze partii, aparatu represji szli do wymiaru sprawiedliwości, aby skazywać przeciwników reżimu. Dziś ich następcy i spadkobiercy stoją na straży bezkarności funkcjonariuszy byłego reżimu.

Zgadzam się z Janem Rokitą, że to najprostsza droga do podważania moralnych podstaw państwa. Jego przykład jasno pokazuje, że sądy nadal czasami dokonują egzekucji na tych, którzy mieli odwagę i próbowali rozliczyć komunistyczny system.

Niedawno mieliśmy dyskusję po tym, gdy opozycjonista z Katowic rzucił tortem w sędzinę po procesie gen. Kiszczaka dotyczącym masakry w kopalni „Wujek”. W niektórych mediach dominowały komentarze, że to skandal, targnięcie się na togę, prymitywizm, brak szacunku do prawa, etc. Nie mam zamiaru bronić tego czynu, powstrzymuję się jednak również od jego negatywnej oceny, ponieważ jestem w stanie zrozumieć poczucie bezradności i rosnącej frustracji tych, którzy wiele wycierpieli ze strony władzy komunistycznej. Gorzką puentą do tego zdarzenia było stwierdzenie rzucającego, że „skoro górnicy sami się wystrzelali, to tort sam się rzucił”.

Winowajca oczywiście poniesie karę, sam zgłosił się na policję. W świetle skutecznego unikania odpowiedzialności przez gen. Kiszczaka będzie to jednak ponury chichot historii. Ale znów, zamiast wikłać się w ocenę tego, co jest, lepiej zapytać, dlaczego tak się dzieje. Tym sposobem wracamy do naszych sądowych kłopotów z historią. Bez wyciągnięcia z tego wniosków, trudno będzie mówić o odbudowywaniu czy w ogóle o budowaniu szacunku do prawa i do sądów.

Hańba sądownictwa

Cyceron jest autorem łacińskiej sentencji „Cedant arma togae!” („Niech oręż ustąpi przed togą!”). Myślę, że miarą dojrzałego systemu prawnego jest nieme i niepisane przestrzeganie tej zasady. Nie dziwmy się jednak, że w Polsce ta granica jest przekraczana. Dlaczego? Powodów jest co najmniej kilka. Weźmy sprawę grudnia 1970 r.

Ówczesny wicepremier Stanisław Kociołek, nazywany „katem Trójmiasta”, który wezwał robotników do powrotu do stoczni wprost pod lufy karabinów, został uniewinniony. Dodatkowo w tej sprawie bulwersuje to, że w stosunku do dowódców wydających rozkazy strzelania do bezbronnych robotników orzeczono wyroki w zawieszeniu. Skandalicznie niskie wyroki były możliwe, ponieważ sąd zmienił kwalifikację ich czynu. Zostali skazani nie za zabójstwo, ale za pobicie ze skutkiem śmiertelnym, a przecież strzelali z karabinów (sic!).

Reklama
Reklama

Albo sprawa zabójstwa Grzegorza Przemyka. Pod koniec maja bieżącego roku sprawa utrudniania przez władze lat 80. wyjaśnienia śmiertelnego pobicia przez milicję maturzysty została po latach prawomocnie umorzona z powodu przedawnienia. Nic dziwnego, że mocno poruszony ojciec Przemyka nie był w stanie wypowiadać się dla dziennikarzy. Rzucił tylko, że „nie powie, co czuje”. Najwyższa pora zebrać razem te historie i pomyśleć, jak przeciwdziałać takiej hańbie polskiego sądownictwa i niesprawiedliwości.

Czy wyrok skazujący Jana Rokitę na przeprosiny Konrada Kornatowskiego jest dowodem na moralny upadek państwa? Czy mamy w Polsce wymiar niesprawiedliwości? Wszyscy zżymający się na słowa słynnego polityka, że były za mocne, odpowiedzą zapewne przecząco. A jednak powinni się chwilę zastanowić, gdzie tak naprawdę leży przyczyna ostrych sformułowań, jakich użył on pod adresem ówczesnego komendanta głównego policji. Według mnie jest nią najpierw zainfekowanie wymiaru sprawiedliwości śmiertelnym wirusem aparatu represji PRL, a później brak oczyszczenia po tym zatruciu. A jeśli Kornatowski spełni swoje zapowiedzi i wykupi przeprosiny w mediach na koszt Rokity, będziemy mieli do czynienia w Polsce z absurdem i hańbą, która okryje całe nasze państwo.

Pozostało jeszcze 91% artykułu
Reklama
Opinie polityczno - społeczne
Joanna Ćwiek-Świdecka: Najpierw nauczmy dzieci czytać, potem mówmy o lekturach
Opinie polityczno - społeczne
Estera Flieger: Nie znoszę dyskusji o sensie Powstania Warszawskiego
Opinie polityczno - społeczne
Robert Gwiazdowski: Czasami człowiek musi, inaczej się udusi
Opinie polityczno - społeczne
Zuzanna Dąbrowska: Karol Nawrocki to prezydent nie wszystkich kibiców
Opinie polityczno - społeczne
Jan Dworak, Stanisław Jędrzejewski: Potrzebujemy nowego prawa medialnego
Reklama
Reklama