Okazuje się jednak, że zmagania o urzędnicze serca i głowy to na razie spektakularna klapa. Totalną niewrażliwością wykazały się bowiem kierownictwa wielu ministerstw i urzędów. Słowa premiera odbiły się od nich jak groch od ściany.
Resort przedsiębiorczości i technologii, kierowany przez minister Emilewicz, prowadzi prace nad tzw. prawem do błędu. Chodzi o to, by początkujący przedsiębiorca w przypadku naruszenia jakiegoś przepisu nie był od razu karany, tylko dostawał czas na naprawę. Słusznie bowiem trzeba założyć, że stawiający pierwsze kroki „żółtodziób biznesu" może coś pokręcić ze zwykłej niewiedzy. Zamiast dowalać mu karę, która rozłoży go na łopatki, lepiej mu ten pierwszy raz darować. Niech tylko naprawi błąd i działa dalej. Skorzysta nie tylko on, ale i zbierający podatki budżet.
Pomysł ten jak najbardziej wpisuje się więc w ducha konstytucji biznesu. Okazuje się jednak, że na serio traktuje go chyba tylko ministerstwo przedsiębiorczości... Gdy bowiem resort rozpoczął konsultacje z innymi instytucjami, te dosłownie rozjechały go walcem. Miały dziesiątki zastrzeżeń. W „swoich ogródkach" chcą dalej po staremu ordynować przedsiębiorcy kary i grzywny za każde najdrobniejsze nawet uchybienie. Konstytucja biznesu? A kto by tam nad Wisłą zwracał uwagę w czasach dobrej zmiany na jakąś konstytucję...
Nie należy się chyba dziwić, że tylko to jedno ministerstwo potraktowało słowa premiera jako obowiązującą zasadę. Biorąc zwłaszcza pod uwagę mentalność polskiego urzędnika. Są nią bowiem przesiąknięte chyba nawet boazerie w urzędniczych gabinetach. Nic dziwnego, że ktokolwiek jest ich lokatorem – staje się „biurwalistą", tępiącym przedsiębiorczość za każdą cenę i przy każdej okazji, i to zawsze w imię trudnego do zdefiniowania interesu społecznego.
Jest na to jednak rada. Taka sama zasada braku „prawa do błędu" musi obowiązywać również urzędników. I to wszystkich, bez wyjątku! Aby była ona skuteczna, należy zacząć od samej góry. Tak się akurat składa, że jest ostatnio w czym wybierać wśród „dokonań" rządowej drużyny. Mamy np. ustawę o „zamrażaniu" cen energii. Minister energii pół roku temu mówił, że rozporządzenie o rekompensatach jest gotowe. Do dziś go jednak nie opublikowano. To niech teraz usiądzie za biurkiem w firmie energetycznej. I nie wstaje, dopóki nie znajdzie odpowiedzi na pytanie „jak kupować prąd drożej, sprzedawać taniej i nie zbankrutować". Resort zdrowia tak rozegrał sprawę wzrostu wydatków na zdrowie, że pieniędzy będzie mniej, nie więcej. Niech jego urzędnicy popracują więc w szpitalnej rejestracji. Albo lepiej – sami spróbują zapisać się na jakiś zabieg. Z kolei autor reformy edukacji mógłby prowadzić lekcje po osiem godzin dziennie i to kursując między dwiema szkołami.