Już mamy sygnały, że gra o wprowadzony 1 lutego podatek bankowy to mecz do jednej bramki.
Banki nie są instytucjami charytatywnymi. Nie interesuje ich, że rząd potrzebuje miliardów na program 500+. Wykorzystają każdą możliwość, by nie zapłacić albo zapłacić mniej. I robią to. A instrumentów mają aż nadto. Mogą np. przesuwać aktywa między spółkami w różnych państwach, by zmniejszyć podstawę opodatkowania w Polsce, czy pożyczać polskim klientom przez swoje spółki zagraniczne.
Jedynie PKO BP grzecznie zapłaci. Ale nie tylko dlatego, że jego prezes Zbigniew Jagiełło jest gospodarczym patriotą. Unikając płatności, ten ostatni z niewymienionych szefów wielkich firm Skarbu Państwa momentalnie straciłby stanowisko. Poza tym, jako bank krajowy, nie ma wielu możliwości, które mają banki zagraniczne. Oczywiście politycy niedługo będą się wściekać, podsycać niechęć szarego obywatela do „bankowych krwiopijców", grozić, zapowiadać kontrole i kary. Ale będą bezsilni. W końcu banki nie będą robić rzeczy nielegalnych, niezgodnych z prawem polskim i unijnym.
Może byłoby lepiej, gdyby rząd nie był taki pazerny i naiwny. Naiwny, bo wierzył, że wszyscy ochoczo będą płacić. Pazerny, bo stawka podatkowa, jaką ustalił, jest jedną z najwyższych w Europie.
Prawdą jest, że podatki bankowe działają w wielu krajach. Ale nikt nie przypiera banków do muru. Do tej pory to bankierzy uchodzili za ludzi chciwych. W tym roku polski rząd ich przebił. Efekt jest taki, że z 6 mld zł zapowiadanych wpływów do budżetu, potem zrewidowanych do 4 mld, może będą 2. I to mimo objęcia podatkiem także ubezpieczycieli.