Do głosowania, w którym Brytyjczycy zdecydują, czy porzucić tę wstrętną, przeregulowaną, jeżdżącą po złej stronie szosy Unię Europejską, zostało niewiele ponad tydzień, a już na giełdach i rynkach walutowych zaczyna się jazda bez trzymanki.
Brytyjski indeks giełdowy FTSE 100 w tydzień stracił ponad 5 proc., a niemiecki DAX 6 proc. Warszawska giełda tonie solidarnie z zachodnimi. Po kieszeni dostają także płacący w walutach. Koszty tegorocznych wakacji za granicą i rat kredytów frankowych w kraju rosną w oczach. Frank szwajcarski w tydzień zyskał 15 gr i kosztuje już 4,1 zł, a dolar – 10 gr i jego wartość wynosi 3,96 zł.
Na domiar złego oliwy do ognia dolał jeden z nowych członków Rady Polityki Pieniężnej. Oznajmił – słusznie zresztą – że Brexit byłby nieszczęściem dla Polski i całej UE. Ale zaraz dał się wciągnąć w rozważania, kiedy NBP musiałby interweniować na rynku walut. Słowa: „5 zł za euro to byłoby za dużo", wielu uznało za nieświadomą zachętę dla walutowych traderów – jak to mówią w finansowym slangu – do przetestowania tego poziomu. Zarabiają na zmienności kursów, więc nie spoczną, walcząc o większą premię w tym kwartale. Euro sięgnęło już 4,44 zł, wojna nerwów trwa, choć do 5 zł jeszcze daleko.
Jeśli Brytyjczycy powiedzą Brexitowi „nie", sytuacja powoli wróci do równowagi. Jeśli jednak postanowią wyjść z Unii, czeka nas okres nawet kilkuletnich zaburzeń, bo tyle trwałoby wynegocjowanie przez Wielką Brytanię nowych relacji z UE, a przede wszystkim utrzymanie się w naszej strefie wolnego handlu. Bruksela z pewnością przeczołga Londyn, by zniechęcić inne kraje do wyjścia. A każda zwłoka czy zwrot akcji w tych rozmowach będą wywoływać turbulencje na rynkach finansowych. Dlatego też, jeśli wyspiarze zdecydują o Brexicie, to z tego upiornego rollercoastera szybko nie zejdziemy.