Wiele lat temu spędzałem kempingowe wakacje w Danii. Drogi równe jak stół, imponujące mosty, jednym słowem, budzący wówczas zazdrość skandynawski standard. Aż tu nagle, gdy już zmierzaliśmy na prom do Rostoku, trafiliśmy na drogę dziwo: przez 10–15 km łata na łacie, istny drogowy patchwork. Ale cóż to był za patchwork! Łaty położone z zegarmistrzowską precyzją, zaskakująco równe. Jechało się po nich tak płynnie jak po niedawno oddanym do użytku odcinku autostradowej obwodnicy Warszawy.
Biorąc pod uwagę, jak koślawo wygląda łatanie polskich dróg po zimowych przełomach, chętnie wysłałbym naszych fachowców na korepetycje do Danii. A wraz z nimi polskich polityków. Dowiedzieliby się tam, że warto zadbać w budżecie o pieniądze na bieżące remonty dróg, bo te generalne, gdy trasy są już kompletnie zdewastowane, są znacznie kosztowniejsze.
Pilnych remontów – jak wynika z raportu, który opisujemy w dzisiejszym numerze „Rzeczpospolitej" – wymaga aż jedna trzecia dróg krajowych w Polsce, z czego ponad 8 proc. jest w stanie krytycznym. Jeszcze gorzej jest z drogami powiatowymi i wojewódzkimi, o czym się przekonałem w czasie pandemicznych wakacji spędzonych w kraju.
Wystarczy z szybkiej trasy zbudowanej za unijne dotacje skręcić w bok, by ukazała się cała nędza duktów Polski powiatowej. Bierze się ona z tego, że drogi przestają być politycznym priorytetem natychmiast po uroczystym przecięciu wstęgi, konferencji prasowej i relacji w telewizji. Ich bieżąca konserwacja nie jest sexy. Przecież z łatami w tle polityk – czy to z prawa, czy z lewa – się nie sfotografuje. Źle to wróży właśnie budowanym trasom.
Broń Boże, nie namawiam do przerzucenia funduszy z nadal potrzebnej budowy dróg na remonty, na które – te najpilniejsze – potrzeba 4 mld zł. To tyle, ile przez dwa lata pójdzie na rządowe media raczące nas propagandą na co dzień, a od święta koncertami Zenka. I pięć razy mniej, niż kosztować w tym roku będzie trzynasta i czternasta emerytura, przypominające seniorom, że w wyborach głosować mają na PiS.