Jeszcze przed Świętami otrzymałem powiadomienie od firmy InPost o przesyłce do odbioru w jednym z punktów operatora. Punktem okazał się ukryty w bocznej uliczce sklep wędkarski.
O tym, że prócz kupna zestawu haczyków i wysokich kaloszy w sklepie można też odbierać przesyłki klientów, informuje jedynie niewielka naklejka na witrynie. Próżno szukać jakichkolwiek innych oznak obecności pogromcy Poczty Polskiej. Jak sprawa wygląda w środku lokalu, nie udało mi się sprawdzić. Pocałowałem klamkę, mimo iż przybyłem pod drzwi lokalu w jego teoretycznych godzinach pracy.
Szybki telefon do działu reklamacji InPost. Miły Pan potwierdził, że punkt powinien, według jego rozpiski, w tej chwili być otwarty. Ale... - Nasi ajenci sami regulują sobie czas pracy – usłyszałem w słuchawce.
Przypomniałem sobie ogromne kolejki i fatalną obsługę w znajdującym się nieopodal oddziale Poczty Polskiej. Nigdy nie sądziłem, że będzie to wspomnienie ciepłe i pełne tęsknoty.
Cieszyłem się, kiedy prywatna firma podjęła realną walkę z monopolem państwowego, skostniałego molocha. Cieszyłem się, wiedząc, że konkurencja jest najlepszym bodźcem restrukturyzacji i batem na niską jakość i wysokie ceny. Mnie osobiście dobra passa polskiego biznesu zawsze ogromnie raduje, a Integer.pl (właściciel InPost) idzie jak burza. Firma prowadzi sukcesywną ekspansję zagraniczną. Wygrywa też większość krajowych przetargów publicznych.