Kilkanaście lat temu standardowym biurowym udogodnieniem była kuchnia zaopatrzona w automat z kawą. Tam – niczym w serialu „Camera Cafe" sprzed dekady – toczyło się życie towarzyskie pracowników: wymieniano ploteczki, knuto biurowe spiski, zawierano doraźne koalicje, nawiązywano romanse.
Dziś, wzorem zachodnich korporacji, także w biurach nad Wisłą coraz częściej pojawiają się podpatrzone za granicą atrakcje: chillout roomy, wzorzyste kanapy, hamaki czy konsole do gier.
I pracownicy, szczególnie milenialsi, to lubią. Świadczy o tym choćby sytuacja, do której doszło – choć ludziom z pokolenia 40- czy 50-latków wyda się to nieprawdopodobne – podczas rozmowy kwalifikacyjnej w jednej z firm.
Młody kandydat do pracy, zapytany, jakie warunki byłyby dla niego interesujące, wypalił: „Na początku chciałbym wiedzieć, czy macie tu piłkarzyki, bo jak nie, to dalej nie rozmawiamy".
Na szczęście mieli, więc negocjacje mogły się toczyć dalej, aż do satysfakcjonującego dla obu stron finału.