– Nie ma chaosu. Pacjenci mają swoich lekarzy przy łóżkach – twierdziła wczoraj minister Ewa Kopacz.
Ale bałagan jest. Z początkiem roku zaczęły obowiązywać przepisy, które mówią, że czas pracy lekarza to 48 godzin tygodniowo. Medycy mogą pracować do 72 godzin, ale muszą na to wyrazić zgodę. W zamian domagają się podwyżek. Wiele placówek ma rozpisane grafiki dyżurów tylko na najbliższe dni. – Obsadę na oddziałach mamy zapewnioną tylko do 6 stycznia – mówi Artur Tarasiewicz z Wojewódzkiego Szpitala Zespolonego w Kaliszu.
Potem może stanąć oddział ratunkowy. W lecznicy już teraz przekładane są zaplanowane wcześniej operacje.
– Ministerstwo Zdrowia przerzuciło problem na barki dyrektorów szpitali – uważa Piotr Watoła z prezydium Ogólnopolskiego Związku Zawodowego Lekarzy. Przestrzega, że sytuacja może się pogarszać, bo lekarze zaczęli składać wymówienia. W Dziecięcym Szpitalu Klinicznym w Lublinie zrobili tak prawie wszyscy z Kliniki Hematologii i Onkologii. – Składaliśmy je z ciężkim sercem, ale za nasze pensje nie da się wyżyć – mówi Teresa Odój. Pracuje od 15 lat, ma 1,7 tys. zł.
Dyrektor placówki obawia się, że przestanie ona istnieć. Małgorzata Bardyka spod Zamościa leczy w niej syna: – Gdzie mielibyśmy się podziać? Szukać miejsc w szpitalach onkologicznych w całym kraju?