Właśnie wymyślił sposób na to, jak pozbawić zwolnienia z PIT osoby sprzedające nieruchomości. Zasada jest taka, że jeśli ktoś sprzedaje mieszkanie, to nie musi płacić podatku dochodowego, o ile uzyskane pieniądze przeznaczy na inny cel mieszkaniowy. Okazuje się, że fiskus uważa, że to powinny być dokładnie te same pieniądze, dokładnie z tej transakcji. Jeśli więc, przykładowo, środki ze sprzedaży wydamy na jakiekolwiek inne cele (chociażby leczenie czy naukę), a nowe lokum sfinansujemy z kredytu lub spadku – okazuje się, że trzeba zapłacić podatek. Bo przychód pochodzi z innego źródła. I nie ma znaczenia fakt, że na kupno nowego mieszkania przeznaczamy kwotę odpowiadającą tej uzyskanej ze sprzedaży poprzedniego.
To dość absurdalne, zważywszy na to, że w zwolnieniach z PIT chodziło, zdaje się, o to, aby podatnik rzeczywiście wydał pieniądze na określony cel – w tym przypadku mieszkaniowy, a nie o to, czy wyjmie pieniądze z lewej kieszeni (np. z kredytu) czy z prawej (konta, na którym zdeponował środki ze sprzedaży mieszkania).
Okazuje się, że fiskus toleruje tylko prawą kieszeń. A może powinien zamienić ją na skarpetę? Podatnik mógłby w niej schować pieniądze ze sprzedaży mieszkania i broń Boże – nie tknąłby ich, dopóki nie wypatrzy nowego dachu nad głową. Wszelkie inwestowanie surowo wzbronione!
To nie pierwsze w ostatnim czasie zadziwiające podejście do prawa podatkowego. Przypomnę chociażby interpretację, w myśl której należy zapłacić podatek od... niewypitego piwa. A dokładnie od imprezy integracyjnej, na którą firma zaprosiła pracownika. Ten bowiem osiąga przychód – nawet jeśli nie przyjdzie albo przyjdzie, ale nie wypije.
Były i inne perełki – np. próba opodatkowania sąsiedzkiej pomocy świadczonej w ramach tzw. banków czasu.