Teraz sytuacja się nieco zmieniła. Osoby, które oddają bankowi regularnie miesięcznie nawet połowę zarobków, czują się nękane przez swoich kredytodawców.

W kilku bankach ruszyła bowiem akcja sprawdzania wartości nieruchomości, na zakup których pożyczyły one pieniądze w gorącym jeszcze na rynku okresie, czyli w latach 2007–2009. Wtedy ceny mieszkań były wysokie, a o finansowanie, szczególnie w walutach, nie było trudno. Teraz lokale kupowane „na górce" mogą już nie być tyle warte na rynku, a na dodatek wysokość zadłużenia w banku wzrosła przez skoki kursów walut. I tego boją się bankowcy.

Mają świadomość, że z 300 tys. zł pożyczonych w styczniu 2007 roku w ramach kredytu we frankach szwajcarskich, dziś zrobiło się już 393 tys. zł. A gdyby ktoś chciał teraz spłacić swój frankowy kredyt ze stycznia 2008 roku, musiałby wyłożyć aż 440,5 tys. zł, zaś z początku 2009 roku – 361,5 tys. zł. Z kolei zadłużenie wynikające z 30-letniego kredytu w euro w wysokości 300 tys. zł zaciągniętego na początku 2007 roku wynosi dziś 297 tys. zł. A gdyby spłacało się kredyt w walucie eurolandu z początku 2008 r., trzeba by było oddać bankowi 321,5 tys. zł.

Z tego właśnie powodu kredytobiorcy dostają prośby, aby dostarczyli wycenę mieszkania lub wpuścili człowieka z banku do lokalu, by ten ocenił, ile nieruchomość jest warta. Jak mówił nasz czytelnik, po takiej prośbie poczuł się – delikatnie mówiąc – mało komfortowo. Szczególnie że raty płaci na bieżąco od kilku lat, nie spóźnia się. Był zbulwersowany tym, że bank nie ma do niego zaufania, choć ten oddaje mu tak wiele.

Kredytodawca pocieszył go, że to „procedura standardowa" i że nie ma co się obrażać, bo bank nie jest wścibski, tylko dba o własne interesy. W najgorszym przypadku czytelnik będzie musiał „jedynie" zwiększyć zabezpieczenie spłaty kredytu, czyli wydać kilka tys. zł na wykupienie ubezpieczenia. Przecież kredytu nikt mu nie odbiera...