Do takiego wniosku doszedł znajomy, który szukał w ostatnich tygodniach niewielkiego mieszkania w Warszawie. Najpierw przeszukiwał portale internetowe, potem zaczął dzwonić pod podane numery.
Okazało się, że odzywają się agenci nieruchomości. W jednym z biur nie przekazują informacji telefonicznie, ale powiedzieli, że przygotują ofertę i zapraszają na spotkanie. Na klienta miał czekać agent z listą mieszkań. I czekał, ale była to już inna osoba.
Broker stwierdził, że skoro znajomy rozmawiał z kimś innym, to on nie może podbierać klientów koledze, i w efekcie potencjalny kupujący odszedł z kwitkiem. Zmarnował czas. Ale za dwa dni zadzwoniła miła pani z tej firmy z pytaniem: czy był pan zadowolony z obsługi?
Inny agent domagał się transportu „w celu dokonania prezentacji". Ponieważ nie umiał dokładnie powiedzieć, co będzie pokazywał, po dojechaniu na miejsce wyszło, że chodzi o lokal, który klient już oglądał z innym pośrednikiem.
Tym razem był jednak droższy o równo 20 tys. zł, a agent zapewniał, że to cena ostateczna. Inne młode pośredniczki także nie wiedziały, gdzie znajduje się lokal, który chcą sprzedać. Błądziły z klientem po krzakach, wciskając mu dokładnie taką nieruchomość, której on nie chciał.