Ten album to knock-out. Połączenie błyskotliwości, dowcipu i ironii z produkcjami, które udowadniają, że za wcześnie mówić o hip-hopie w czasie przeszłym.
„Recovery” Eminema zaraz po premierze znalazł się na szczycie „Billboardu”. Kilka lat temu raper nie mógł marzyć o takim powrocie. Przeżywał kłopoty osobiste, cierpiał na depresję i uzależnienie od leków. Wydany przez dwoma laty krążek „Relapse” (z ang. nawrót choroby) miał działać terapeutycznie. Dziś wiemy, że płyta była tylko próbą – Eminem sprawdzał, czy może konkurować z innymi twórcami hip-hopu. Na wydanej właśnie „Recovery” nie ma śladu niepewności – biały raper idzie jak burza.
Początek krążka jeszcze nie zwala z nóg, ale duet z Pink w „Won’t Back Down” to już mistrzowski cios. Z połączenia agresywnych wersów Eminema, zmysłowych refrenów Pink i hipnotyzujących hendriksowskich gitar powstał monumentalny utwór z potencjałem na evergreen. W „W. T. P.” Eminem, który potrafi bulwersować, obrażać i wyśmiewać, gra rolę kaowca. Rozkręca imprezę na parkiecie, namawia do tańca i niegrzecznych zabaw po zmroku.
Nie byłby jednak sobą, gdyby w „Going through Changes” nie poruszył sentymentalnej nuty. Jest zresztą niezrównany, gdy w melancholijnych utworach robi rachunek sumienia. Teraz znów osiąga zamierzony efekt – pisze kolejny rozdział muzycznej autobiografii. „Not Afraid” brzmi jak zwycięski hymn, pobrzmiewa w nim satysfakcja człowieka, który odzyskał własne życie.
Szczęśliwie Eminemowi daleko do nawracania innych. Dał po prostu popis siły: w tekstach chwali się życiem bez leków i narkotyków. Chętniej teraz sięga po popowe motywy („No Love”, „25 to Life”). Żaden z utworów nie jest hermetyczny, pojawia się więcej uniwersalnych melodii.