Na płyty Waitsa jakoś się nie czeka. Bo i po co czekać, skoro wiadomo, że znów usłyszymy ten sam przeraźliwie zdarty głos i muzykę rozpostartą gdzieś między bluesem i kabaretem, brudną knajpianą balladą i skacowanym dźwiękowym kolażem bez konkretnej gatunkowej tożsamości? A jednak kiedy już kolejny album trafia do rąk, całymi tygodniami trudno wyjąć go z odtwarzacza. Z „Bad As Me" jest dokładnie tak samo – to po prostu jeszcze jeden dowód, że Waits jest oryginałem nie do podrobienia. Nie ma tu żadnej rewolucji, a jednak z dobrze znanych składników znów udało mu się upichcić coś świeżego.
Świeżość to w ogóle dobre określenie tej płyty. Po zawiesistym i klaustrofobicznym „Real Gone" nowy materiał brzmi wyjątkowo przestrzennie, niemal piosenkowo. Jasne, że wciąż są to piosenki po waitsowsku pokręcone – bliżej im do klimatu powieści bitników czy teatru Brechta niż do tego, co przez piosenkę zwykle się rozumie. Melodie są tu jednak przyjazne, aranżacje nie mają awangardowego sznytu, a sam Waits (wokalnie dawno nie był w tak dobrej formie) śpiewa, jakby ubyło mu ze 20 lat: bardzo różnorodnie, raczej dostosowując barwę do stylu utworu niż – jak zazwyczaj – budując piosenkę pod barwę.