Podróżując w życiu sporo, proroczo nigdy nie korzystałem z usług biur turystycznych. Szczęśliwie zatem wyjeżdżałem i wracałem, by znów wyruszyć po nową przygodę.
Do Paryża przyjechałem pierwszy raz na przełomie lat 60. i 70. Paszport na Zachód dostawało się wówczas tak rzadko, że starałem się zobaczyć i przeżyć zbyt wiele w zbyt krótkim czasie. Całe dnie spędzałem w muzeach, ale na koncerty brakło już franków. Z ulicy więc pamiętam muzykę kolorowych emigrantów. I nastrój zrewoltowanej Sorbony, koło której mieszkałem. Największe zaskoczenie? Niedzielna msza w kościele św. Magdaleny, podczas której kilkoro z nielicznych wiernych przeglądało gazety, składając je tylko na czas podniesienia, komunii i błogosławieństwa.
Artykuł pochodzi z "Uważam Rze"
Dopiero pod koniec lat 80. zacząłem tu bywać często. Relacjonowałem dla „Życia Warszawy" koncerty Witolda Lutosławskiego z Krystianem Zimermanem w Salle Pleyel, opisywałem występy Rolling Stonesów, Boba Dylana, Lou Reeda. Przede wszystkim zaś przyjeżdżałem za sprawą Cricot 2 Tadeusza Kantora, z którym krążyłem po świecie.