Tekst z archiwum "Rzeczpospolitej"
Niewiele jest na tym świecie rzeczy równie pewnych i przewidywalnych jak karp na naszym wigilijnym stole. Śmiem jednak twierdzić, że jego obowiązkowa obecność jest bardziej kwestią obrzędowości i hołdem oddawanym tradycji niźli kulinarnego uczucia. Boże Narodzenie bowiem minie i Polacy kompletnie o karpiu zapomną na cały długi rok.
Prawda o naszym podejściu do ryb jest równie smutna, jak widok śniętych karpi, niemiłosiernie stłoczonych w sklepowych basenach i walonych tłuczkiem w głowę przez sprzedawcę na oczach kupujących. Ryb jadamy żałośnie mało, lecz nie jest to kwestia narodowego charakteru i tkwiącego od wieków w polskich genach rybowstrętu, lecz raczej wynik zbiorowej amnezji wywołanej czasami PRL, które straszliwie zubożyły pamięć zbiorową również w dziedzinie kulinariów.
Bowiem kiedyś Rzeczpospolita słynęła z doskonałych ryb słodkowodnych i mnogości sposobów ich przyrządzania. Przyznawali to pamiętnikarze z innych krajów, nawet Francuzi, nieskorzy do chwalenia czegokolwiek poza Francją.
Ryby jadano nader często, bo poważnie traktowano religijne nakazy, a przestrzegano przecież niezliczonych postów. Ta częstotliwość kazała korzystać z różnych przepisów, któż bowiem chciałby jadać w nieskończoność tak samo przyrządzoną rybę. Kuchnia się zmieniła, ale kilkusetletni przepis na karpia w sosie piernikowym i dziś mógłby być nie lada atrakcją. By mieć świeże ryby stale pod ręką, hodowano je – istniejące do dziś stawy rybne w dawnym Księstwie Oświęcimsko-Zatorskim mają średniowieczną historię.