To on mnie poznał z Leszkiem Czarneckim. A Leszek chciał zrobić bardzo głębokie nurkowania właśnie ze mną. A kiedy zacząłem robić głębokie nurkowania w Morzu Czerwonym, robiłem to w centrum nurkowym w Dahab, Planet Divers, które – co za niespodzianka – jest w dużej mierze polskie.
Po tych rekordach bawią pana jeszcze płytkie nurkowania? Oglądanie rafy, rybek, unoszenie się w wodzie?
Kocham to. Teraz jadę na Florydę. Mam zamiar obejrzeć kilka wraków. No, może będzie trochę głębiej, niż pozwalają limity rekreacyjne. Jakieś 60 metrów.
Te rekordowe nurkowania – zarówno w Morzu Czerwonym niedaleko Dahab, jak i w jaskini Boesmansgat – trwały około 12 godzin.
Tyle było trzeba, żeby wykonać zaplanowaną dekompresję.
Co się wtedy myśli?
Po prostu się wyłączam. Skupiam się tylko na nurkowaniu. Myślę tylko o tym, co się teraz dzieje: że jestem na tej głębokości przez trzy minuty i mam oddychać z tej butli. Monitoruję swoje ciało, czy nie pojawiają się symptomy choroby dekompresyjnej. Czy nie pojawiają się efekty zatrucia tlenem – bo tlen potrafi być toksyczny. Czy nie drętwieją mi wargi, czy łokieć nie zaczyna boleć.
Czytanie pańskiej książki to – proszę się nie obrażać – jak czytanie nekrologów. Ekstremalne nurkowanie pochłonęło wiele ofiar. Pańskich przyjaciół, towarzyszy. Czy po tym wszystkim nadal ceni pan życie jak wówczas, kiedy jeszcze nie bił rekordów?
Cenię życie jeszcze bardziej niż kiedyś. Rzeczywiście, w tej książce wiele osób umiera. Jest tam opisany przypadek nurka, który nie chciał przyjąć moich zasad bezpieczeństwa. Wybrał innego instruktora i umarł. Podjął ryzyko. Tylko jeden opisywany przypadek dotyczył mojego partnera. Tylko jeden. I o jeden za dużo.
rozmawiał Piotr Kościelniak