Jaskrawy róż zajmuje w kole barw miejsce między szkarłatem a błękitem. Ma wiele nazw: amarant, purpura, fuksja, magenta. Dziś najczęściej mówi się pink. Czasem dodając: szokujący, gorący, elektryczny, psychodeliczny.
Intensywny róż jest wszechobecny. Jarzy się w sztuce ( np. wystawa manifestacja „Pink not death!” Maurycego Gomulickiego w Zamku Ujazdowskim), w designie, w modzie. Wystarczy wziąć pierwszy lepszy lifestylowy magazyn. Fluorescencyjny pink świeci na okładkach. W tytułowych napisach pojawia się częściej niż jakikolwiek inny czysty ton. Dlaczego? Z powodów komercyjnych. Otóż najintensywniejsze odcienie różowego emitują energię o sile i szybkości porównywalnej do energii fali światła. Wygrywają z innymi barwami wyścig o przyciągnięcie naszego wzroku.
Wyrafinowani projektanci też przekonali się do koloru niegdyś uważanego za wulgarny, kiczowaty, prowokujący. W tym sezonie amarantem kuszą kolekcje Diora, Oscara de la Renty, Calvina Kleina. Bynajmniej nie w postaci akcentów, lecz w wersji total look – od butów po kapelusik, z sukienką i futrem włącznie.
Pod koniec zeszłego roku mocny róż osiągnął niespotykane natężenie. Pojawił się we wszystkich dziedzinach codziennego życia. Fuksję lansowano na przyjęcia do wystroju stołów i w drinkach. Panie w każdym wieku odważyły się na amarantowe fryzury. Podobnie farbowano sierść domowych zwierzaków: psów i kotów, chomików. Biedactwa. Wyprodukowano nawet… różowe trumny.
Wszystko to pod hasłem solidarności z ofiarami raka piersi, co pierwotnie symbolizowała maleńka różowa kokardka. Co ciekawe – w pink szaleństwie zagubiły się tradycyjne konotacje różowej barwy.