– Kim jest ta blondynka w szortach? – zapytałam znajomą dziennikarkę z plotkarskiego pisma, która zna w Warszawie wszystkie ważne osoby, a za jej notes z telefonami czy chociażby komórkę niektórzy daliby się pokroić. – Nie mam pojęcia – odpowiedziała. Nie oglądam MTV ani telewizji Viva. A teraz to tam odbywa się produkcja gwiazd.
Blondynka w białym żakieciku z szortami i w szpilkach na opalonych nogach wyginała się kokieteryjnie do wycelowanych w nią kilkunastu obiektywów na pokazie mody firmy Hexeline, który odbył się w zeszłym tygodniu w parku przy pałacyku Królikarni.
Goście przybyli tłumnie, a kolekcja Haliny Zawadzkiej, której nie powstydziliby się w Mediolanie, pokazana została w namiocie wielkości boiska szkolnego specjalnie na ten cel rozpiętym.
Miałam wrażenie, że jestem na jakimś Fashion Week w Mediolanie czy Nowym Jorku. Nie tylko dlatego, że tam modę pokazuje się też w namiotach. Również dlatego, że kiedy przyszłam chwilę po czasie, mogłam już tylko obejrzeć głowy stojących przede mną osób oraz modelki na telebimie, bo standing szczelnie zasłaniał podium wysłane srebrnym dywanem z plexi. Tak jest na zagranicznych pokazach mody, gdzie osoby z krajów takich jak Polska nie mają szans na dobre miejsca, o ile w ogóle zostaną tam wpuszczone.
Ostatnio warszawskie pokazy mody coraz bardziej przypominają lub chcą przypominać wszystko, co zagraniczne. Oscary, Cezary, Globy, Złote Lwy czy chociażby dowolny Fashion Week. Spóźnienie musi być co najmniej półgodzinne, a bywa, że dochodzi do godziny (jak na na pokazie Tomasza Ossolińskiego w SARP czy na Lexus Fashion Night). Przez ten czas podgrzewa się atmosfera wyczekiwania, bo może pojawią się znani i kochani, którzy zazwyczaj wpadają w ostatniej chwili.