Niemal każde miasto na świecie ma swój bazar żywnościowy z kącikiem restauracyjnym. Tam je się najlepiej. Warunki spartańskie, czasem nie ma gdzie usiąść, kelnerzy mało eleganccy, najczęściej ich zresztą nie ma. Zdarza się, że aromaty kuchni mieszają się z świdrującym zapachem stoiska rybnego. To gwarancja, że to, co jemy, jest bardzo świeże.
Na Mercado Municipal w finansowej stolicy Brazylii Sao Paulo grzechem jest nie zjeść pastel de bacalao – zapiekanego w cieście, solonego i lekko zjełczałego (wiem, narażam się smakoszom) dorsza. Zgrzeszyłam, wybierając kanapkę z mortadelą, której rozmiary powalą najroślejszego chłopa. Mięsna wkładka to najmarniej pół kilograma. Dla smaku dodano do niej roztopiony ser. Do pokonania, jeśli przyjaciele pomogą.
Głupotą jest natomiast zjedzenie czegokolwiek na rozdeptanej przez turystów barcelońskiej Rambli. Ryzyko, że kiedy będziemy jeść drogiego, wysuszonego kotleta, zniknie nasz portfel, jest ogromne. W centrum Barcelony je się najlepiej na Mercat de Boqueria. Ale tylko do drugiej po południu. Potem świeży towar się kończy.
Pyzy na warszawskich bazarach Różyckiego i przy Hali Mirowskiej jakimś cudem mają ten sam smak co lata temu. Roznoszą je jeśli nie ci sami, to tacy sami kucharze, których nie zniszczyła komuna ani wysiłki kolejnych władz Warszawy uparcie walczących z tradycją. Pyzy są gorące, sprężyste, ciemnoszare, polane niezdrową, pyszną zrumienioną słoninką. Żywią się tam z przyjemnością eleganccy panowie i panie z pobliskich biurowców. Pyzy przebija chyba tylko kurczak po warszawsku z nadzieniem z wątróbki z bazaru na Polnej.
To wszystko trzeba jeść tam, na miejscu. Odgrzane i położone na domowym talerzu traci swój smak, bo brakuje tej specjalnej atmosfery.