Nie ma chyba osoby, która umiałaby przejść obojętnie obok pęczków czerwonych rzodkiewek czy bukietów liści młodego szpinaku. Jeśli jednak na okolicznym bazarku mamy nie jednego, lecz kilku czy kilkunastu sprzedawców wiosennej zieleniny, warto zacząć kupować nie tylko oczami, ale także z głową – wybierając warzywa, które zostały wyhodowane z poszanowaniem zasad slow foodu.
Hasło to kojarzy się u nas z oscypkiem czy prawdziwym chlebem, który wyrósł na zakwasie, a nie na sztucznych polepszaczach. Wartości promowane przez ruch wolnego jedzenia w takim samym stopniu odnoszą się do wiosennych warzyw.
[srodtytul]Po prostu smaczne[/srodtytul]
– Slow food to jedzenie, które jest dobre, czyste i sprawiedliwe – wyjaśnia w rozmowie z „Rz” Agnieszka Kręglicka, restauratorka i autorka książek kulinarnych, propagująca ideę „powolnego” jedzenia. Te trzy kanoniczne założenia mogą spełniać choćby szczypiorek czy młoda kalarepka.
Dobre mówi samo za siebie – slow food musi być po prostu smaczne. Raczej nie wpiszą się w to dostępna w styczniu wodnista rzodkiewka lub truskawki smakujące jak słodkawy styropian. Choć może dzięki specjalistycznym zabiegom i nawozom te przedsezonowe nowalijki będą miały jakieś wartości odżywcze, to raczej próżno oczekiwać od nich charakterystycznego smaku czy zapachu. Z ręką na sercu – komu zdarzyło się kupić w lutym rzodkiewkę, która szczypałaby w język?