„Warszawa kocha panią" – zakrzyknął któryś z widzów zgromadzonych w Filharmonii Narodowej w środowy wieczór. Aleksandra Kurzak, której kariera predestynuje ją obecnie do miana najlepszej polskiej śpiewaczki, była tym wyznaniem autentycznie wzruszona. Reszta publiczności także, przyjmując entuzjastycznie każde jej pojawienie się na estradzie. Oklaski były jednak dozowano stopniowo, nich temperatura rosła bowiem wraz z dramaturgią koncertu. A szkoda, gdyż chyba najsłabiej skwitowano nimi sam początek wieczoru.
Tymczasem właśnie w arii zaśpiewanej na wstępie środowego występu Aleksandra Kurzak zaprezentowała w pełni swój kunszt. „Come scoglio" Fiordiligi z „Cosi fan tutte" Mozarta to popisowy numer wszystkich sopranów. Ona tę rolę włączyła do repertuaru zaledwie kilka miesięcy temu i trzeba przyznać, że idealnie pasuje ona do jej głosu.
Tu koloratura nie jest tylko technicznym popisem lecz służy zbudowaniu dramatycznego portretu bohaterki, Aleksandra Kurzak czuje się zaś swobodnie w całej skali, więc jej głos nie gaśnie w dolnych rejestrach jak u wielu innych sopranów, lecz niezmiennie zachowuje urodę brzmienia. Tyle tylko, że muzyka Mozarta jest niesłychanie finezyjna. Kurzak o tym wie, potrafi wydobyć z niej ulotny blask, publiczność jednak czeka na bardziej popisowe numery.
Znacznie bardziej życzliwie przyjęto zatem arię z I aktu „Łucji z Lammermooru" Donizettiego, choć w niej akurat głos artystki wydawał się zmęczony, a ona zastosowała parę wokalnych uników. Również nowość w jej repertuarze – Rossiniowska Semiramida – mogła olśnić paroma koloraturowymi pasażami, w całości jednak była jedynie zbyt poprawna.
W drugiej części koncertu Aleksandra Kurzak w pełni jednak potwierdziła klasę. W trzech wcieleniach – Rosiny z „Cyrulika sewilskiego", Traviaty Verdiego oraz Noriny z „Don Pasquale" – udowodniła, że oprócz urody głosu nie mniej liczą się interpretacyjne niuanse, pozwalające w ciągu kilku minut środkami wokalny wykreować postać.