Uczestnicy pierwszego Big Brothera nie spotkali się ani razu

„Big Brother” połączył uczestników programu, ale też ich podzielił. Przez dziesięć lat od premiery programu wszyscy nie spotkali się ani razu. Każdy poszedł w swoją stronę

Publikacja: 30.06.2012 19:09

Janusz Dzięcioł w 2008 roku, jako poseł

Janusz Dzięcioł w 2008 roku, jako poseł

Foto: Fotorzepa, Radek Pasterski RP Radek Pasterski

Tekst z archiwum tygodnika Plus Minus

Dom wyrósł wiosną 2001 roku na łąkach w Sękocinie pod Warszawą. Z ogrodzeniem nie do sforsowania i ogrodem do spacerowania. W środku kuchnia z zapasami i salon z kanapami, pokoje sypialne oraz dwie łazienki. Zamiast ścian – weneckie lustra, za którymi chowały się kamery – także pod prysznicem. I oni. Manuela, Małgorzata, Alicja, Karolina, Monika, Anna Janusz, Piotr, Klaudiusz, Grzegorz, Sebastian i drugi Piotr, czyli Gulczas. Wszyscy po badaniach lekarskich, testach psychologicznych, także na wykrywaczu kłamstw, w sumie kilkunastu castingach. Po ostatnim wracali z Warszawy do domów w potężnej burzy śnieżnej: jechało się wiele godzin, mijało samochody w rowach i stojące w zaspach pociągi, jakby jakiś znak. Dostali tydzień na załatwienie spraw, spakowanie się i pożegnania. Na planie stawiła się cała dwunastka. Mimo poważnej narodowej dysputy o etyce oraz moralności, która poprzedziła emisję pierwszej edycji „Big Brothera" – w niedzielę, 4 marca 2001 roku, o godzinie 20 wszyscy i tak przełączyli na TVN.

Bycie na wizji uczestnikom programu nie zajmowało zbyt wiele czasu: obowiązkowa wieczorna rozmowa przy stole i niedzielne wejścia na żywo trwały nie dłużej niż godzinę. Reszta czasu należała do nich. Ktoś mówił, ktoś gotował, ktoś spał, ktoś palił. Ktoś się uśmiechał. Ktoś płakał. Samo życie. Na ekranie królowała normalność, choć z początku nieco stremowana i spłoszona. Uczestnicy naszykowali się bowiem do programu jak na wczasy i kolonie. Chwyciło. Ale nikt się nie spodziewał, że program będą oglądały miliony i wzbudzi takie emocje. Tak uczestnicy pierwszej edycji „Big Brothera" zostali bohaterami kultury masowej. A po programie kamery właściwie nie zniknęły, bo czekały ich ciągłe występy w tej samej telewizji, która nadawała show. Mieli sesje zdjęciowe, wywiady, spotkania – wszystko w ramach kontraktu. Telewizja proponowała im też pomoc psychologa, ale wszyscy udawali twardzieli i nikt nie skorzystał. Ale życie po życiu na widoku było inne niż to kiedyś.

W programie imponował spokojem. – Byłem najstarszym uczestnikiem, komendantem straży miejskiej w Grudziądzu, więc musiałem być sobą. Aż śmieszne, gdybym próbował coś grać. Powiedzieliby, że stary dureń robi obciach żonie, córce i wszystkim strażnikom – mówi Janusz. W finale dostał 8 milionów esemesów z poparciem, choć mógł odpaść wcześniej, bo miał nominacje przeciwko sobie – uratowały go wtedy także głosy widzów. Z domu Wielkiego Brata wyszedł po 107 dniach z podniesionymi rękoma jak zwycięzca, choć wspomina, że to sztuczny dym zasłonił mu drzwi i szukał po omacku wyjścia. Co prawda urlop zaplanował aż  do finału, ale potem poprosił jeszcze o dalsze wolne. „Byłem zakręcony, wyprany i nie do życia. Nie pamiętałem niczego, co było przed programem, bo wyparł wszystko ze świadomości. Potrzebowałem półtora roku na dojście do równowagi. Moimi ruchami przez ten czas kierowała żona. Jeszcze przed programem mówiłem jej, że obojętnie, co by się stało, wracamy do naszego mieszkania i robimy to, co robiliśmy. Ale tak samo żyć już się nie dało.

Kilka dni po zakończeniu programu prezes telewizji zaprosił do siebie po odbiór nagrody. Janusz dostał czek, który włożył do kieszeni marynarki, i tak chodził w niej kilka dni, gdy zreflektował się, że trzyma w kieszeni pół miliona minus podatek. Pojechał do banku, zresztą odprowadzany przez korowód ludzi, którzy go rozpoznali po drodze. Ale po roku zauważyli z żoną, że pieniądze znikają. Znaleźli więc działkę w Grudziądzu i pobudowali tam dom. Kupili też nowy samochód, bo starą astrę Janusz oddał córce. To właśnie ona zaproponowała mu zresztą start w programie: wtedy licealistka, dzisiaj ma już dwie dziewczynki, których zdjęcia dziadek Janusz pokazuje z dumą w telefonie, gdy  siedzimy przy coli w kawiarni domu sejmowego. Bo w 2002 roku Janusz poszedł w politykę. I  gdy szkolny kolega zaproponował „Ruch dla Grudziądza" – nie wahał się ani chwili, choć żona załamała ręce, że znowu skacze w ogień.

Został radnym, ale niebawem poróżnił się z kolegą, już prezydentem miasta, i działał niezależnie. – Miałem wrażenie, że zawracam Wisłę, która przez Grudziądz przepływa – mówi. W kolejnych wyborach zdobył drugi wynik w mieście i został wiceprzewodniczącym rady. Potem startował jeszcze w wyborach do Senatu i europarlamentu, ale bez skutku. – W programie po każdej nominacji tworzyły się nowe koterie, jak w polityce. W Sejmie też nie da się grać indywidualnie, tylko zespołowo – przyznaje. Miejsce na liście proponowała Samoobrona. Jednak on wolał Platformę Obywatelską. Ale narzekali wciąż, że nie ma wykształcenia, więc w końcu zrobił licencjat z socjologii i dostał mandat poselski. Pamięta, że prezes TVN przysłał mu wtedy gratulacje. Janusz zajmował się pracą w komisjach, ustawą fotoradarową. Pozyskiwał inwestycje dla Grudziądza, w tym grant 130 milionów złotych na trasę średnicową, bo ministerstwo nie dało nic. W biurze poselskim zatrudnia prawnika, tygodniowo przychodzi kilkadziesiąt osób – wczoraj z jedną sprawą był u ministra sprawiedliwości. Będzie się starał o ponowny wybór.

Posłował także Sebastian, rolnik z Dorotowa, który w wyborach w 2001 roku startował z listy SLD (kiedyś działał w Związku Socjalistycznej Młodzieży Polskiej, co wyjawia bez skrępowania). Startował z ostatniego miejsca na liście i potem zajmował ostatnie miejsca w poselskich rankingach, choć zasiadał w bliskich sobie komisjach Rolnictwa i Ochrony Środowiska. W czasie kadencji ani razu nie wszedł na mównicę. Sejm był zawiedziony nim, a on Sejmem. Co prawda startował jeszcze w wyborach do Parlamentu Europejskiego, ale o reelekcję do polskiego parlamentu już się nie ubiegał. Wrócił więc do polityki lokalnej, na stanowisko radnego w Stawigudzie, ale tam też wojna na całego, więc gdy dostał wezwanie do prokuratury za bezprawne wycięcie trzech brzóz, bronił się, że to nagonka na jego osobę, i postanowił odejść z polityki na dobre.

Poszedł na swoje. Chrzest bojowy przeszedł jeszcze w 1989 roku: w Olsztynie kupował walutę – rosyjskie ruble i czeskie korony – z którą jeździł nocnym pociągiem do Berlina Zachodniego i sprzedawał wszystko na miejscu. Przebicie było spore. Po wyjściu z polityki prowadził tartak i gospodarstwo rolne. Śmieje się, że od zawsze było mu chyba pisane, że zamieszka na wsi. Inwestował różnie: raz kupił dwa tysiące jednodniowych gąsiąt, które utuczył na owsie, bo wtedy tłuszcz jest bezbarwny i wyższej jakości, po czym sprzedał wszystko do Indykpolu i ten interes nawet poszedł, jednak zmieniły się przepisy. Trzeba było przerzucić się na hodowlę krów rasy limousine, z których jest wyborny gatunek wołowiny, choć to przedsięwzięcie też upadło. Więc teraz Sebastian ma gospodarstwo agroturystyczne. Dom kupił tuż po studiach za 10 tysięcy dolarów. Oferuje 20 pokoi, nocleg kosztuje około 100 złotych. O świcie pod okna podchodzą sarny.

Zajęła drugie miejsce w programie. Ludzie polubili Manuelę, bo wszędzie było jej pełno. Żywym srebrem była tak przed kamerami, jak i w życiu. W szkole podstawowej zaliczała kółka zainteresowań, szkolne przedstawienia, konkursy recytatorskie. Do liceum medycznego zdała świetnie, ale okazało się, że z alergią – atopowe zapalenie skóry powodujące przetłuszczanie się włosów – nie będzie mogła iść na wymarzoną medycynę. Słowa zabrzmiały jak wyrok. W domu Manuela otworzyła więc gazetę i losowo wybrała szkołę. Tak została celnikiem. Ale w zawodzie nie pracowała. Próbowała doradztwa finansowego, handlu paramedykamentami, nauki wizażu. Straciła raz 15 tysięcy, bo zaufała nieuczciwemu deweloperowi, ale zdarzały się też i czyste zyski. Zwłaszcza wysyłka zgłoszenia do „Big Brothera".

Po programie w TVN przez trzy lata prowadziła program „Maraton uśmiechu", w którym opowiadała dowcipy i słuchała dowcipów innych – jak na naturszczyka radziła sobie całkiem dobrze. Wystąpiła też w filmie „Gulczas, a jak myślisz", w którym zagrała zresztą większość uczestników programu. Manuela była tam dziennikarką i według scenariusza nosiła włosy poskręcane w rurki, co przy jej chorobie wymagało wiele pracy fryzjera. Gdy już podczas promocji filmu musiała skorzystać z usług innego niż ten na planie, poszła do salonu w hotelu. Popatrzyła na miejscowego golibrodę i wpadła. – Po premierze długo rozmawialiśmy. Był ścisk, no i tak się jakoś stało, że się pocałowaliśmy – opowiada. Podczas oświadczyn zamiast pierścionka dostała numerek 103 z szatni. Rok później wzięła wymarzony ślub, a na weselu bawiły się 103 osoby.

Mąż czesał ją na planie „Maratonu uśmiechu". To dzięki niemu Manuela odkryła fryzjerstwo, które z czasem stało się ich wspólnym sposobem na życie i biznesem. Długo jeździli razem na kursy fryzjerskie do Włoch, Holandii i Francji, by wreszcie otworzyć salon Manuela w Luboni pod Poznaniem.  Nazwa brzmi może prowincjonalnie, ale tam jest wielki świat, bo do Manueli przyjeżdżają klientki nawet z Hongkongu. To dlatego, że zakład nie tylko strzyże i czesze, ale też inwestuje w nowe technologie: przedłuża włosy tradycyjną metodą na ciepło i ultradźwiękami na zimno. Manuela narzeka tylko, że włosy naturalne musi sprowadzać z Francji, bo tutaj są drogie i słabej jakości.

Właścicielka kruczoczarnych włosów, choć pozostaje pytanie co do ich naturalnego koloru. Przed programem reklamowała we Włoszech bieliznę i nawet zdobyła trochę sławy – ze śmiechem wspomina, jak pewien kierowca tak się w nią zapatrzył na światłach, że wjechał w inny samochód. Po programie wróciła do korzeni, czyli do Gdańska, i reklamowania wszystkiego: szamponów do włosów i golarek do ubrań, choć zdarzyło jej się też poprowadzić galę Miss Polonia. Starała się o własny program w telewizji, lecz go nie dostała. Zaczęła więc bywać na imprezach, aby tak zdobyć pracę. Inwestowała też w siebie: po politologii studiowała dziennikarstwo na Uniwersytecie Warszawskim, a pracę magisterską pisała o reality show. Próbowała sił jako felietonistka „Wieczoru Wybrzeża". Starała się o pracę w „National Geographic", nawet fotografowała rekiny w Sudanie z myślą o reportażu dla tego magazynu, ale z tego też nic nie wyszło. A mogłaby opisać własną historię, jak przed programem nie wiedziała, że jej chłopak ma powiązania ze światem przestępczym, co odkryła dzięki dziennikarzom i doszło wtedy do spektakularnego rozstania. Po tym zainteresowała się parapsychologią, została mistrzem reiki. Podczas transu medytacyjnego miała kontakt z Leonardo da Vinci, który miał ją określić jako osobę renesansową. Nie odpowiada na e-maila.

W programie zrobiła awanturę, że ktoś wypalił jej papierosy, choć wypaliła je sama. Po wyjściu z domu prowadziła w TVN programy, w których robiła ludziom niespodzianki, urządzając im na nowo mieszkania po przemalowaniu i przemeblowaniu. Założyła firmę specjalizującą się właśnie w aranżacji wnętrz, ale w końcu zdecydowała się pracować w agencji public relations. Odpowiada w niej za kontakty z mediami jednego z centrów handlowych w Warszawie i innych kluczowych klientów. Nie odpowiada na e-maila.

To ten chłopak z gitarą, który miał marzenie, by zostać muzykiem, o czym chętnie opowiadał przed kamerami. Odrzucił jednak propozycję nagrania płyty zaraz po zakończeniu programu, bo nie chciał etykiety muzyka z „Big Brothera". Wolał dojść do wszystkiego własnymi siłami. Nagrał więc singla „Daleko stąd", ale ten nie odniósł sukcesu. Próbował jeszcze sił w „Idolu", zresztą w konkurencyjnej stacji, gdzie zauważył go Zbigniew Hołdys i sprezentował nawet gitarę na zachętę. Ale to znowu okazało się za mało. Piotr dorabiał więc – jak mówi – robiąc za małpę na festynach, bo „w show-biznesie są nieludzkie pieniądze, które mogą złamać każdego". Ale co przychodzi łatwo, tego się nie szanuje, więc zdecydował się jednak wrócić do marzeń i niebawem nagra wreszcie płytę. Dla telewizji TVN.

Przed programem mieszkał w Niemczech, gdzie trochę kucharzył i oglądał telewizję, więc co nieco znał zasady i przygotował się solidnie. Czego to on w życiu nie robił. Po „Big Brotherze" dostał własny pogram kulinarny w TVN, ale nie utrzymał się długo. Odkrył więc w sobie talent pisarza: stworzył „Sękocin od kuchni" i „Smak sukcesu" – książki demaskatorskie na tyle, na ile pozwalały zapisy kontraktu z telewizją. Nagrał też album „Optymista" z singlem „To, co najważniejsze". Prowadził restauracje i fitness club. Prezesował klubowi piłki ręcznej kobiet Ruch Chorzów i żeńskiej reprezentacji Polski. Był nawet radnym Chorzowa i bez skutku dobijał się do wielkiej polityki. – Pojawiało się mnóstwo ludzi, którzy obiecywali złote góry i samochód w miesiąc. Nie mieliśmy agentów i musieliśmy sami działać. A każdy chciał zarobić. Dostawaliśmy po 2 tysiące złotych za imprezę i było dobrze – wspomina. Więc śpiewał po weselach, imprezach i knajpach. Reklamował też cudowne sprzęty na wszystko w telezakupach. To rozedrganie pozostało mu do dzisiaj.

Przepowiadano mu karierę, jednak wszystko zaprzepaścił. Rozwiedziony, ma syna. Studiował trzy lata socjologię, lecz tylko pierwszy rok. Jeździł na motorze, ale lubił też wypić. Jeszcze w trakcie programu – czego widzowie nie zobaczyli, bo fragment nie trafił na antenę, choć wszyscy mogli usłyszeć zapis dźwiękowy – wszedł podpity do pokoju zwierzeń i zaczął kląć na Wielkiego Brata, domagać się papierosów i grozić opuszczeniem domu. Innym razem księdza, który przyszedł na Wielkanoc, zagadnął o godzinę, czym też złamał zakaz, bo mieszkańcy domu nie mieli zegarków. Z programu wyszedł po 85 dniach. A potem – podobnie jak Klaudiusz i Piotr – odnalazł się w rzeczywistości rozrywkowej Polski B, a właściwie BB. Jako specjalista od reklamy lansował siebie: występował w reality show „Bar" i „Big Brother Vip". Zagrał w filmie Jerzego Gruzy (był szefem siejącego postrach gangu motocyklistów i narkotykowym dilerem), a także u Marcina Sobocińskiego w „Trzymajmy się planu".

Gulczas napisał książkę „Tajemnice domu w Sękocinie", gdzie opisał testy dla kandydatów do programu i tajny system komunikacji, którym posługiwał się z Klaudiuszem i Sebastianem. Ale żadnych tajemnic w książce nie zdradza. Pytany o seks w domu Wielkiego Brata odpowiada, że był raz – jak leciał Sex Pistols.

Użyczył swojego wizerunku piwom Gulczas i Gulczas Mocny reklamowanym hasłem „Gul... gul... gul... Gulczas!", które Browar Jabłonowo postanowił wyprodukować razem z ITI, choć zdaniem koneserów produkt nie nadawał się do picia i szybko został wycofany. Reklama szła w parze w inną, w której Gulczas – szef polskiego oddziału motocyklistów Black Rider – pokazywał specjalny sprej samochodowy z hasłem „spryskaj tablice i pryskaj", aby w ten sposób przechytrzyć policję. Były też kolizje z prawem w realu, ale Gulczas nie lubi o tym mówić.

Jeszcze w programie mówiła, że chce być sławna jak Madonna, i pewnie dlatego pierwsza pojawiła się nago pod prysznicem. Po wyjściu z programu rozebrała się dla „Playboya", co na forach internetowych pamięta się do dziś, choć oglądane teraz zdjęcia nie budzą pozytywnych emocji. Kariera modelki się nie udała, piosenkarki również. Monika po wyjściu nagrała utwór „Urodziłam się, aby grać", z grupą Nietykalni zaś wydała album „Wiatr", ale znawcy o barwie jej głosu mówili, że jest doskonale bezbarwna. Aktorsko również się nie spełniła. Zagrała u Gruzy (początkującą aktorkę, której droga do kariery wiedzie przez łóżko reżysera) i Mariana Terleckiego w „Rób swoje ryzyko". Nie umiała też zostać skandalistką, choć rozwiodła się z mężem i wyprowadziła do Warszawy, aby spróbować swych sił na salonach, gdzie spotykano ją z producentami telewizyjnymi i podczas erotycznych show. Pracy nie zdobyła do dziś, choć pokory ma już więcej niż kiedyś. Nie odpowiada na e-maila.

Gdy po 57 dniach pobytu w domu Wielkiego Brata odpadł Grzegorz, Karolina wytrzymała bez niego tylko jeden dzień i na własne życzenie opuściła program.

W filmie „Gulczas, a jak myślisz" to była historia miłosna: bogata Karolina pała uczuciem do ubogiego Grzesia ze stacji benzynowej, więc para zakochanych ucieka z domu i osiedla się w kurorcie nad jeziorem Łękotka. Ale w życiu się rozminęli: Karolina jest w Manchesterze, Grzegorz w Sao Paulo. – Ten związek był wykreowany przez telewizję – mówi Grzegorz i dodaje, że mają kontakt do dziś: czasem ktoś napisze e-mail, ktoś zadzwoni przez Skype'a.

Tuż po programie Karolina wyjechała z Olsztyna do college'u w USA, a potem jeszcze do Niemiec. Szukała tam równowagi psychicznej, bo – jako autorkę bon motu, że „skóra, fura i komóra to ideał faceta" – po powrocie do domu zastały ją napisy: „Olsztyn przeprasza za Karolinę". Studiowała turystykę, pracowała w recepcji hotelu na warszawskim lotnisku. Ale rzuciła wszystko i kilka lat temu pojechała do Manchesteru. – Chciałam odwiedzić kolegę i tak zostałam. Bardzo mi się podoba to miasto. Nie wiem, czy wrócę do Polski. Czas pokaże – mówi lakonicznie. Prowadzi blog, który wypełniają zdjęcia w różnych kombinacjach ubraniowych i cielesnych, zrobione głównie na ulicach Manchesteru, choć w tle zdarza się też Warszawa. Blog można komentować, więc oprócz pochwał znajdują się tam również uwagi o świecących rajstopach i nieudolnym retuszu fotografii, ale Karolina na słowa krytyki do dziś reaguje alergicznie i dyskusji nie ma. Nawet w komplementach wietrzy spisek.

Grzegorz mieszkał wcześniej w Zielonej Górze i  od zawsze kochał podróże. Jeszcze przed programem mówił, że jego życiowy sukces to języki i doświadczenia wyniesione z wyjazdów, męczą zbyt długie przerwy w podróżowaniu, a wygraną przeznaczy na dalsze zwiedzanie świata. W Polsce przytrafiło mu się bezrobocie, a we Włoszech zbierał winogrona, w Niemczech sprzątał biura, w Brazylii występował w dyskotekach. „Już po pierwszym wyjeździe do Brazylii miałem ochotę zostać tam na stałe: niebieskie niebo, dużo słońca. Bo ile można wałkować te same pomysły na karierę w zmaterializowanym świecie? Miałem mnóstwo przyjaźni, no i zdecydowałem się. Ożeniłem się, znalazłem pracę. Pracę mam dalej, żony już nie" – opowiada w e-mailach.

W Sao Paulo pracował w Brazylijsko-Polskiej Izbie Handlowej, a teraz w Domu Kultury Polskiej. W zeszłym roku nagrał film dokumentalny o 200-leciu urodzin Chopina, z którym chce teraz pojechać na festiwal do Mozambiku. W tym roku planuje zrobić dokument o Marii Curie-Skłodowskiej. Nie ma zamiaru wracać do Polski, raczej chce zostać w Brazylii „na następnych 100 lat".

Była pierwszą zawodniczką, która opuściła dom (po 15 dniach). Nie czuła się tam dobrze i odpadła niejako na własne życzenie. Wyszła za mąż w młodym wieku, urodziła córkę, ale szybko została wdową. Umiała się jednak cieszyć życiem: mimo lęku wysokości skoczyła na bungee, zrobiła sobie tatuaż, wystartowała w „Big Brotherze". Miała w Elblągu kilkanaście punktów ksero i tak zarabiała na życie. Może tym skusiła napastników, którzy dopadli ją w domu i skatowali? Obrażenia głowy wyglądały jednak niegroźnie, więc po założeniu szwów Anna została wypisana ze szpitala do domu. Następnego dnia zmarła. Ciało znalazła córka. Na jej pogrzebie nie było nikogo spośród uczestników programu.

– W programie mówiono o przyjaźniach i wielkich koleżeństwach, ale szło się tam dla pieniędzy. Wszystko rozeszło się od razu, gdy każdy pojechał w swoją stronę, i od tamtej pory nie potrafimy się skrzyknąć – mówi Janusz. Od niego się odsunięto, bo wygrał, więc kontakt utrzymuje właściwie tylko z Piotrem, choć akurat ten się trochę rozchorował i planowaną herbatę trzeba było przełożyć. Januszowi „Big Brother" nigdy nie ciążył – ot, czasem w polityce ktoś nie miał innych argumentów – ale innym przeszkadzał. Może stąd to wycofanie się i niechęć wywoływania tematu, bo po co to komu. Nie udało się wtedy wykorzystać popularności, co drażni do dziś. Najbliżej trzymali się Klaudiusz i Gulczas, bo łączyły ich wspólne interesy, czyli wyjazdy w Polskę, ale to też już minęło, więc więź osłabła. Manuela nie utrzymywała kontaktów, bo żyła na walizkach i dlatego na jej weselu bawiła się tylko jedna osoba z domu Wielkiego Brata. Swoją drogą Grzegorz częściej pisuje teraz z nią niż z Karoliną. Monika wstydziła się braku pracy. Podobnie Alicja. Sebastian zaszył się na wsi. Gulczas miał swoje problemy. Czasem więc wpadną na siebie w jakimś centrum handlowym, ktoś zostanie znajomym na Facebooku, z rzadka wyśle e-mail, bo zadzwonić to już nie. Wszyscy nie zebrali się ani razu i nie zbiorą już nigdy.

Marzec 2011

Tekst z archiwum tygodnika Plus Minus

Dom wyrósł wiosną 2001 roku na łąkach w Sękocinie pod Warszawą. Z ogrodzeniem nie do sforsowania i ogrodem do spacerowania. W środku kuchnia z zapasami i salon z kanapami, pokoje sypialne oraz dwie łazienki. Zamiast ścian – weneckie lustra, za którymi chowały się kamery – także pod prysznicem. I oni. Manuela, Małgorzata, Alicja, Karolina, Monika, Anna Janusz, Piotr, Klaudiusz, Grzegorz, Sebastian i drugi Piotr, czyli Gulczas. Wszyscy po badaniach lekarskich, testach psychologicznych, także na wykrywaczu kłamstw, w sumie kilkunastu castingach. Po ostatnim wracali z Warszawy do domów w potężnej burzy śnieżnej: jechało się wiele godzin, mijało samochody w rowach i stojące w zaspach pociągi, jakby jakiś znak. Dostali tydzień na załatwienie spraw, spakowanie się i pożegnania. Na planie stawiła się cała dwunastka. Mimo poważnej narodowej dysputy o etyce oraz moralności, która poprzedziła emisję pierwszej edycji „Big Brothera" – w niedzielę, 4 marca 2001 roku, o godzinie 20 wszyscy i tak przełączyli na TVN.

Pozostało 95% artykułu
Kultura
Arcydzieła z muzeum w Kijowie po raz pierwszy w Polsce
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Kultura
Podcast „Komisja Kultury”: Seriale roku, rok seriali
Kultura
Laury dla laureatek Nobla
Kultura
Nie żyje Stanisław Tym, świat bez niego będzie smutniejszy
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Kultura
Żegnają Stanisława Tyma. "Najlepszy prezes naszego klubu"