Tekst z archiwum tygodnika Plus Minus
Dom wyrósł wiosną 2001 roku na łąkach w Sękocinie pod Warszawą. Z ogrodzeniem nie do sforsowania i ogrodem do spacerowania. W środku kuchnia z zapasami i salon z kanapami, pokoje sypialne oraz dwie łazienki. Zamiast ścian – weneckie lustra, za którymi chowały się kamery – także pod prysznicem. I oni. Manuela, Małgorzata, Alicja, Karolina, Monika, Anna Janusz, Piotr, Klaudiusz, Grzegorz, Sebastian i drugi Piotr, czyli Gulczas. Wszyscy po badaniach lekarskich, testach psychologicznych, także na wykrywaczu kłamstw, w sumie kilkunastu castingach. Po ostatnim wracali z Warszawy do domów w potężnej burzy śnieżnej: jechało się wiele godzin, mijało samochody w rowach i stojące w zaspach pociągi, jakby jakiś znak. Dostali tydzień na załatwienie spraw, spakowanie się i pożegnania. Na planie stawiła się cała dwunastka. Mimo poważnej narodowej dysputy o etyce oraz moralności, która poprzedziła emisję pierwszej edycji „Big Brothera" – w niedzielę, 4 marca 2001 roku, o godzinie 20 wszyscy i tak przełączyli na TVN.
Bycie na wizji uczestnikom programu nie zajmowało zbyt wiele czasu: obowiązkowa wieczorna rozmowa przy stole i niedzielne wejścia na żywo trwały nie dłużej niż godzinę. Reszta czasu należała do nich. Ktoś mówił, ktoś gotował, ktoś spał, ktoś palił. Ktoś się uśmiechał. Ktoś płakał. Samo życie. Na ekranie królowała normalność, choć z początku nieco stremowana i spłoszona. Uczestnicy naszykowali się bowiem do programu jak na wczasy i kolonie. Chwyciło. Ale nikt się nie spodziewał, że program będą oglądały miliony i wzbudzi takie emocje. Tak uczestnicy pierwszej edycji „Big Brothera" zostali bohaterami kultury masowej. A po programie kamery właściwie nie zniknęły, bo czekały ich ciągłe występy w tej samej telewizji, która nadawała show. Mieli sesje zdjęciowe, wywiady, spotkania – wszystko w ramach kontraktu. Telewizja proponowała im też pomoc psychologa, ale wszyscy udawali twardzieli i nikt nie skorzystał. Ale życie po życiu na widoku było inne niż to kiedyś.
W programie imponował spokojem. – Byłem najstarszym uczestnikiem, komendantem straży miejskiej w Grudziądzu, więc musiałem być sobą. Aż śmieszne, gdybym próbował coś grać. Powiedzieliby, że stary dureń robi obciach żonie, córce i wszystkim strażnikom – mówi Janusz. W finale dostał 8 milionów esemesów z poparciem, choć mógł odpaść wcześniej, bo miał nominacje przeciwko sobie – uratowały go wtedy także głosy widzów. Z domu Wielkiego Brata wyszedł po 107 dniach z podniesionymi rękoma jak zwycięzca, choć wspomina, że to sztuczny dym zasłonił mu drzwi i szukał po omacku wyjścia. Co prawda urlop zaplanował aż do finału, ale potem poprosił jeszcze o dalsze wolne. „Byłem zakręcony, wyprany i nie do życia. Nie pamiętałem niczego, co było przed programem, bo wyparł wszystko ze świadomości. Potrzebowałem półtora roku na dojście do równowagi. Moimi ruchami przez ten czas kierowała żona. Jeszcze przed programem mówiłem jej, że obojętnie, co by się stało, wracamy do naszego mieszkania i robimy to, co robiliśmy. Ale tak samo żyć już się nie dało.
Kilka dni po zakończeniu programu prezes telewizji zaprosił do siebie po odbiór nagrody. Janusz dostał czek, który włożył do kieszeni marynarki, i tak chodził w niej kilka dni, gdy zreflektował się, że trzyma w kieszeni pół miliona minus podatek. Pojechał do banku, zresztą odprowadzany przez korowód ludzi, którzy go rozpoznali po drodze. Ale po roku zauważyli z żoną, że pieniądze znikają. Znaleźli więc działkę w Grudziądzu i pobudowali tam dom. Kupili też nowy samochód, bo starą astrę Janusz oddał córce. To właśnie ona zaproponowała mu zresztą start w programie: wtedy licealistka, dzisiaj ma już dwie dziewczynki, których zdjęcia dziadek Janusz pokazuje z dumą w telefonie, gdy siedzimy przy coli w kawiarni domu sejmowego. Bo w 2002 roku Janusz poszedł w politykę. I gdy szkolny kolega zaproponował „Ruch dla Grudziądza" – nie wahał się ani chwili, choć żona załamała ręce, że znowu skacze w ogień.