Niebyt nie istniał

Pierwsza od 1996 r. płyta Dead Can Dance jest dokładnie taka, by żaden dawny fan przypadkiem nie poczuł się urażony

Publikacja: 19.08.2012 16:00

Niebyt nie istniał

Foto: Uważam Rze

Dead Can Dance,


Anastasis

,


Mystic Production

To spora sztuka dochrapać się pozycji, w której nazwa zespołu określała cały nurt. Tymczasem gdzieś od połowy lat 80. wystarczy powiedzieć: „Wiesz, grają w klimacie Dead Can Dance" i wszyscy już wiedzą, co jest na rzeczy. Sytuacja ta jest o tyle pikantna, że przez ostatnich 16 lat grupa – poza drobnym epizodem – nie istniała.  Brendan Perry nagrał dwie, nieźle przyjęte płyty solowe, a Lisa Gerrard podbijała Hollywood, tworząc muzykę m.in. do tak kasowego hitu, jakim był „Gladiator" – to w zupełności wystarczyło, by podtrzymać legendę.

Ten australijski zespół od początku zaskakiwał przede wszystkim klimatem – ponurym, mrocznym i chłodnym – ale jednak nie tylko. Ich dziwaczne wówczas połączenie wątków etnicznych, chorału gregoriańskiego, ambientu, po czym układanie z nich długich, leniwie wlokących się dźwiękowych kolaży, było w tamtych latach czymś zupełni oryginalnym.

Kłopot w tym, że to samo, co początkowo stanowiło największy atut zespołu, wkrótce stało się jego przekleństwem – muzycy eksperymentowali z brzmieniem, wprowadzali nowe instrumentarium, ale nie byli w stanie w jakikolwiek sposób rozwinąć formuły. Gdy porównać np. „Within the Realm of a Dying Sun" z – dajmy na to – „Into the Labirynth" czy „Toward the Within", widać, że zespół trzyma poziom, ale podnieść go już nie potrafi. Co gorsze, Dead Can Dance wywarł na muzykę tak silny wpływ, że wkrótce dosłownie zatonął w tłumie naśladowców.

Co zmieniło się po 16 latach? Prawdę mówiąc, niewiele. „Anastasis" to dobra płyta, bardzo zgrabnie wyważająca motywy etniczne, przeważnie bliskowschodnie w utworach śpiewanych przez Lisę Gerrard, z ambientowo-gotyckim klimatem kawałków, w których wokalnie udziela się Brendan Perry. I jedne, i drugie zaaranżowane są skromnie oraz ze smakiem, a ich pulsująco-transowy rytm daje im, jak dawniej, wyraźnie sakralny sznyt.

Co do tego ostatniego muzycy nie pozostawiają zresztą wątpliwości w tytułach utworów. „Agape" w teologii chrześcijańskiej to miłość Boga do człowieka, „Anabasis" to nic innego jak hymn uwielbienia, zaś tytułowe „Anastasis" oznacza wskrzeszenie. Mimo tak podniosłych deklaracji muzyka z płyty wcale nie razi patosem – raczej kokietuje minimalizmem, świetnie dobranymi barwami i sporadycznie odzywającą się tle, orkiestrowo-elektroniczną ornamentyką. Tyle że... to wszystko już było.

Gerrard i Perry ewidentnie skroili płytę pod gusta fanów. Klimat, instrumentarium, wokale... Wszystko to jest po prostu kontynuacją „Spiritchasera" – zupełnie, jakby kilkanaście lat niebytu, w jakim trwał zespół, w ogóle nie miało miejsca. To oczywiście miło dowiedzieć się, że są tacy, których czas się nie ima. Szkoda jednak, że twórcza wyobraźnia również.

Kultura
Arcydzieła z muzeum w Kijowie po raz pierwszy w Polsce
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Kultura
Podcast „Komisja Kultury”: Seriale roku, rok seriali
Kultura
Laury dla laureatek Nobla
Kultura
Nie żyje Stanisław Tym, świat bez niego będzie smutniejszy
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Kultura
Żegnają Stanisława Tyma. "Najlepszy prezes naszego klubu"