
Dead Can Dance,
,
Aktualizacja: 19.08.2012 16:00 Publikacja: 19.08.2012 16:00
Foto: Uważam Rze
Mystic Production
To spora sztuka dochrapać się pozycji, w której nazwa zespołu określała cały nurt. Tymczasem gdzieś od połowy lat 80. wystarczy powiedzieć: „Wiesz, grają w klimacie Dead Can Dance" i wszyscy już wiedzą, co jest na rzeczy. Sytuacja ta jest o tyle pikantna, że przez ostatnich 16 lat grupa – poza drobnym epizodem – nie istniała. Brendan Perry nagrał dwie, nieźle przyjęte płyty solowe, a Lisa Gerrard podbijała Hollywood, tworząc muzykę m.in. do tak kasowego hitu, jakim był „Gladiator" – to w zupełności wystarczyło, by podtrzymać legendę.
Ten australijski zespół od początku zaskakiwał przede wszystkim klimatem – ponurym, mrocznym i chłodnym – ale jednak nie tylko. Ich dziwaczne wówczas połączenie wątków etnicznych, chorału gregoriańskiego, ambientu, po czym układanie z nich długich, leniwie wlokących się dźwiękowych kolaży, było w tamtych latach czymś zupełni oryginalnym.
Kłopot w tym, że to samo, co początkowo stanowiło największy atut zespołu, wkrótce stało się jego przekleństwem – muzycy eksperymentowali z brzmieniem, wprowadzali nowe instrumentarium, ale nie byli w stanie w jakikolwiek sposób rozwinąć formuły. Gdy porównać np. „Within the Realm of a Dying Sun" z – dajmy na to – „Into the Labirynth" czy „Toward the Within", widać, że zespół trzyma poziom, ale podnieść go już nie potrafi. Co gorsze, Dead Can Dance wywarł na muzykę tak silny wpływ, że wkrótce dosłownie zatonął w tłumie naśladowców.
Co zmieniło się po 16 latach? Prawdę mówiąc, niewiele. „Anastasis" to dobra płyta, bardzo zgrabnie wyważająca motywy etniczne, przeważnie bliskowschodnie w utworach śpiewanych przez Lisę Gerrard, z ambientowo-gotyckim klimatem kawałków, w których wokalnie udziela się Brendan Perry. I jedne, i drugie zaaranżowane są skromnie oraz ze smakiem, a ich pulsująco-transowy rytm daje im, jak dawniej, wyraźnie sakralny sznyt.
Co do tego ostatniego muzycy nie pozostawiają zresztą wątpliwości w tytułach utworów. „Agape" w teologii chrześcijańskiej to miłość Boga do człowieka, „Anabasis" to nic innego jak hymn uwielbienia, zaś tytułowe „Anastasis" oznacza wskrzeszenie. Mimo tak podniosłych deklaracji muzyka z płyty wcale nie razi patosem – raczej kokietuje minimalizmem, świetnie dobranymi barwami i sporadycznie odzywającą się tle, orkiestrowo-elektroniczną ornamentyką. Tyle że... to wszystko już było.
Gerrard i Perry ewidentnie skroili płytę pod gusta fanów. Klimat, instrumentarium, wokale... Wszystko to jest po prostu kontynuacją „Spiritchasera" – zupełnie, jakby kilkanaście lat niebytu, w jakim trwał zespół, w ogóle nie miało miejsca. To oczywiście miło dowiedzieć się, że są tacy, których czas się nie ima. Szkoda jednak, że twórcza wyobraźnia również.
© Licencja na publikację
© ℗ Wszystkie prawa zastrzeżone
Źródło: Uważam Rze
4 czerwca w siedzibie Instytutu Wzornictwa Przemysłowego w Warszawie odbyła się Gala Finałowa 18. edycji konkurs...
Panoramiczna wystawa stu lat sztuki rumuńskiej w MCK w Krakowie jest pierwszym w Polsce tak obszernym pokazem ki...
Ewa Dałkowska, jedna z najwybitniejszych aktorek swojego pokolenia, odeszła po ciężkiej chorobie w wieku 78 lat.
Wojciech Chmielarz, gwiazda polskich powieści kryminalnych, w podkaście „Rzecz o Książkach” opowiada o swoim naj...
Masz aktywną subskrypcję?
Zaloguj się lub wypróbuj za darmo
wydanie testowe.
nie masz konta w serwisie? Dołącz do nas