Naprawdę nazywa się Brian Peter George St. John le Baptiste de la Salle Eno, świat poznał go jednak w formie mocno zredukowanej – do pierwszego i ostatniego członu tego nazewniczego monstrum. Ten wybitny skądinąd angielski kompozytor zawsze zresztą wykazywał wyjątkową skłonność do redukcji. Może jeszcze nie w Roxy Music, gdzie na początku lat 70. wraz z Brianem Ferrym i Philem Manzanerą wywracał do góry nogami całą muzykę pop. Ale później, po kilku eksperymentalno-piosenkowych płytach, Eno stworzył muzykę zredukowaną niemal do skrajności – ambient.
Oczywiście z tym stworzeniem to jednak pewna przesada. Ambient jest po prostu rozwinięciem minimal music, której formułę opracował już gdzieś pod koniec XIX w. „człowiek najokropniejszy, ale i najrzadszy" – jak mawiał o nim Igor Strawiński – Erik Satie. Faktycznie jednak Eno przetłumaczył pomysły Satiego na język współczesnej mu elektroniki i to na tyle doskonale, że przez kolejnych 40 lat muzyka ta w zasadzie prawie nie ewoluowała. Za to inspirowała nieustannie i robi to do dziś.
O tym zaś, co zainspirowało samego Eno, mówi anegdota. Otóż, gdy leżał w szpitalu unieruchomiony po jakimś wypadku, znajoma uraczyła go płytą z XVIII-wieczną muzyką na harfę. Gdy dziewczyna wyszła, okazało się, że zostawiła wzmacniacz nastawiony na minimalną głośność, a w dodatku nie działał w nim jeden kanał, czego przykuty do łóżka muzyk nie mógł skorygować. – Wtedy zdałem sobie sprawę, iż można słuchać muzyki w zupełnie inny sposób: traktować ją jako element otoczenia, tak jak kolor światła i dźwięk deszczu – wspominał później.