Mimo potężnej postury Arthur Adams zręcznie poruszał się po scenie. Podchodził z gitarą do publiczności, celował gryfem w tych, którzy stali najbliżej. Wreszcie pod koniec koncertu zszedł ze sceny w tłum i cały czas grając solówkę napawał się radością, jaką daje muzykowi bliski kontakt ze słuchaczami. Z takich wyjść w publiczność słynie inny wielki bluesman Buddy Guy, więc pomysł to zapożyczony, ale skuteczny, bo nagrodzony owacjami.
Adams bardzo przeżywał swój występ, w każdą interpretację wkładał wszystkie siły i emocje. Już po kilku utworach na jego twarzy pojawiły się strużki potu. Mimiką twarzy wzmacniał dramaturgię opowiadanych historii o zawiedzionej miłości i przyjaźni. Ale też cieszył się jak dziecko. W słuchaczach szukał wsparcia i dawał im pocieszenie. Czasem wykonywał gest, jakby chciał wszystkich przygarnąć. Tak, jak to pokazuje podczas swych koncertów B. B. King.
- Historia muzyki to historia naśladowania i kopiowania. Właśnie to jest w niej wspaniałe, że możemy się wymieniać pomysłami i zarazem tworzyć własne rzeczy - powiedział w rozmowie z „Rz".
Fragment warszawskiego koncertu Adamsa:
A co sam wniósł do bluesa? Z pewnością oryginalny styl gry na gitarze, który określić można jako: wirtuozerię w prostocie. Przesterowany wzmacniacz nadawał szorstkie brzmienie jego akordom, a zespół ten efekt potęgował. Podobać się mogły solówki pianisty, który sugestywnie naśladował organy Hammonda na małej, elektronicznej klawiaturze. Drugi gitarzysta miał kilka chwil na prezentację własnych, niemałych umiejętności, a sekcja rytmiczna napędzała muzykę niczym turbina.