Ktoś, kto ma teścia Żyda i był niegdyś członkiem Unii Wolności, nie może przecież dopuścić do tego, żeby fakty te ujrzały światło dzienne.
Takie mniej więcej wnioski można wysnuć po pobieżnej lekturze tekstu, który Jarosławowi Kaczyńskiemu skojarzył się z antysemicką propagandą rodem z Marca '68. Ale prezes PiS i inne osoby, które w taki sposób jak on interpretują całą aferę, nie mają racji. „Newsweek" po prostu zademonstrował to, co jego kierownictwo myśli o dużej części Polaków, czyli wyborcach, którzy zamierzają głosować na Dudę.
A myśli o nich jako o zasługującej na najwyższą pogardę antysemickiej tłuszczy. Wystarczy zatem im podsunąć jakieś żydowskie tropy, a kandydat PiS na prezydenta będzie w ich oczach skończony i zechcą go wysłać na Madagaskar. Ciemny prawicowy lud bowiem się oburzy, że nie dość, iż Kaczyński wystawił w szranki prezydenckie zięcia Juliana Kornhausera (tygodnik Tomasza Lisa skrupulatnie podaje narodowość tego poety), to jeszcze byłego działacza partii reprezentującej pewną – w kręgach ksenofobów wiadomo już którą – mniejszość etniczną.
Nie antysemityzmem więc „Newsweek" grzeszy, ale zaangażowaniem w kampanię prezydencką, w dodatku stosując żenujące chwyty poniżej pasa. Tym samym daje dowód na to, że bliżej mu do marnej jakości agencji piarowskiej, palącej się do tego, żeby obsługiwać sztab Bronisława Komorowskiego, niż do czwartej władzy, która przede wszystkim powinna kontrolować obóz rządzący Polską.
Jest tylko jedno ale. Wyborcy PiS nie są tacy, jak ich maluje tygodnik Tomasza Lisa. To, że Andrzej Duda był w przeszłości w Unii Wolności, nie jest przypadkiem, bo partia ta uchodziła jednak za formację etosowych inteligentów, a więc polityków pokroju – by trzymać się dzisiejszych okoliczności – raczej Jarosława Kaczyńskiego niż Ewy Kopacz.