W punkcie recepcyjnym koło Centrum Kultury w Dołhobyczowie wielu wolontariuszy to Ukraińcy, przede wszystkim studenci, którzy przyjechali tu, żeby pomagać – z Warszawy i innych większych polskich miast. Przy stoliku, gdzie dokonuje się rejestracji napływających osób, stoją Irina i Ksenia. Maja pełne ręce roboty. – Nie da się policzyć ludzi, busy przyjeżdżają co 15 minut. Teraz brakuje nam ładowarek i skarpetek dziecięcych – informują w telegraficznym skrócie.
Pełno ludzi kłębi się w kilku pomieszczeniach zastawionych bagażami. Uciekinierzy czekają najpierw na wypełnienie papierowej deklaracji, potem mają szansę się ogrzać i coś zjeść. W największej sali stoi długi stół. Jest pełen jedzenia i picia. Ale ustawione wokół krzesełka nie są zaprojektowane do siedzenia przez kilka godzin. Trzeba więc wstać i trochę się przejść. Ale strach, bo może ktoś zajmie miejsce. Ruch jednak jest spory.
W punkcie recepcyjnym na uchodźców czeka też jedzenie
Z przejścia granicznego podjeżdżają wozy strażackie pełne ludzi, a od strony Hrubieszowa autokary i prywatne samochody, które po zgłoszeniu do wolontariuszy zabierają ludzi w konkretne miejsca. Więc trzeba czekać, w końcu ktoś z wolontariuszy wywoła numerek i rozpocznie się kolejny etap podróży.
Keksik i Pierniczek
Kiedy wnoszę do punktu karton z pieluchami i powerbankami, w rękę trąca mnie mokry nos. To Keksik. Przyjechał ze swoją panią i jej dwoma synkami spod Odessy. W transporterku pod krzesłem jest jeszcze kotek Pierniczek. Bardzo przestraszony w odróżnieniu od merdającego energicznie ogonem spaniela. Jeden z chłopców poważnie tłumaczy, że kot się zmęczył, bo ciągle siedzi w pudełku, a pies może chodzić wszędzie, to się cieszy. Mama nie ma siły rozmawiać. – Jestem bardzo zmęczona. Pojedziemy wszędzie, gdzie można, byle ruszyć – mówi, a właściwie szepcze.