Świeżo upieczony oficer eskadry myśliwskiej z Torunia Stanisław Skalski już 1 września wziął udział w zestrzeleniu niemieckiego samolotu rozpoznawczego. Wychowany na wzorcach z I wojny światowej po akcji wylądował obok załogi henschela Hs 126 i uratował zestrzelonych wrogów oraz opatrzył im rany. Niemcy nie posiadali się ze zdumienia.
Bo choć w 1939 r. na czele Luftwaffe stał Hermann Göring – ostatni dowódca pułku legendarnego w czasie I wojny światowej Manfreda von Richthofena – to już nie były czasy Czerwonego Barona. Jednym z pierwszych, którzy się o tym przekonali, był inny as polskiego lotnictwa Zdzisław Krasnodębski.
3 września Krasnodębski został zestrzelony przez messerschmitta 110. Polak wydostał się z kabiny. Gdy opadał na spadochronie, zobaczył zawracającego Me 110, który strzelał do niego z obu luf. Gdyby Niemca nie przegonił inny polski pilot, Krasnodębski byłby martwy.
Takie zachowanie nie mieściło się w głowie polskim lotnikom. Równie niepojęte było ostrzeliwanie kolumn cywilnych uciekinierów, bombardowanie miast i wsi niemających militarnego znaczenia.
Polskie lotnictwo w tym brutalnym starciu nie miało najmniejszych szans. Niemcy dysponowali 1,5 tys. bombowców i 1,1 tys. najnowocześniejszych wówczas myśliwców Me 109 i Me 110. Naszą siłę stanowiło niespełna 400 samolotów, w tym zaledwie 150 myśliwców. W dodatku były to przestarzałe konstrukcje P-11 i P-7.