Stoimy w ogonku przed niewielkim pawilonem na Saskiej Kępie w Warszawie. Konrad, który doktorat robił m.in. we Włoszech, a któremu kłębiący się tłumek zasłania ladę, pyta kpiąco: „Chcesz mi powiedzieć, że będą lepsze niż we Florencji?”. Gdy ludzie się rozstępują, z wyraźnym zaskoczeniem, ale odważnie wybiera „klasyczny” zestaw polski: ogórkowe i koperkowe.
Ja znam już lody buraczane, pomidorowe, marchewkowe i piwne, a poprzedniego dnia kosztowałam nowości – rozmarynu z sezamem. Niestety, wymarzona morela z tymiankiem już się skończyła. Zastanawiam się nad sorbetem ze świeżych porzeczek lub jeżyn, w końcu biorę herbaciane (smakują jak bawarka!) i ryżowe (bez laktozy!).
Następnego dnia Konrad przyciągnie tutaj swojego profesora z Cambridge, który zaraz zadzwoni do córki, żeby o opowiedzieć jej naszych lodach. A ja przyjdę „na lunch”: lody marcepanowe i genialnie odświeżający sorbet cytrynowy z bazylią.