Demokracja liberalna jest mechanizmem delikatnym. Ten ustrój wyrasta z kilku wieków doświadczeń, z pomyłek bezprzymiotnikowej władzy ludu – bolesnych, a niekiedy krwawych. Z tych pomyłek wyciągnięto w końcu taki wniosek, że suweren demokratyczny (demos) rządzi o tyle, że nadaje ogólny kierunek poprzez wskazanie takiej czy innej rządzącej elity. Ale nie w takim, że permanentnie decyduje sam o konkretnych kwestiach spornych. Nikt tego głośno nie powie, żeby się temu suwerenowi nie narazić, ale to oznacza zasadę ograniczonego zaufania. Bo już wiemy, że nieograniczone zaufanie kończy się Wielkim Terrorem.
To paradoks, ale demokracja działa o tyle lepiej, o ile więcej ma wbudowanych w system polityczny ograniczeń bezpośredniej władzy ludu. Dojrzałe demokracje nie stosują na przykład ordynacji wyborczej ściśle proporcjonalnej. Po latach trudnych doświadczeń ogromna ich większość odeszła od prostej proporcjonalności przez mechanizmy promujące większe partie, np. modyfikując wielkość okręgów, wprowadzając bardziej restrykcyjny system przeliczania głosów na mandaty (np. u nas obecnie obowiązujący tzw. system d'Hondta) czy też podwyższając (albo wprowadzając tu, gdzie go nie ma) próg, poniżej którego partiom nie przydziela się mandatów.
Uwikłanie w polityczny kontekst
Tylko bardzo naiwni demokraci głoszą hasła hurraproporcjonalnej ordynacji, pozostali wiedzą, że taki system wyborczy prowadzi do karykatury demokracji. Ośmiesza ją, generując parlamentarną kakofonię uniemożliwiającą budowanie trwałych większości i sensowne rozliczanie rządzących. Upraszczając: hurrademokracja jest wrogiem demokracji.
Z podobnych powodów demokracje współczesne z rzadka tylko sięgają po instytucję referendum. Wyjąwszy przypadek szwajcarski, żadna solidna demokracja w Europie nie szafuje tą instytucją, a Niemcy, o których nie da się powiedzieć, że zbudowały po 1949 roku kiepską demokrację, w ogóle jej nie stosują.
Tymczasem to, co zafundowali nam ostatnio ustępujący i nowy prezydent RP, było zaprzeczeniem tej chwalebnej powściągliwości. Zapewne „referendum prezydenta Dudy", gdyby się odbyło, miałoby wyższą frekwencję niż to dramatycznie niskie niespełna 8 procent „referendum prezydenta Komorowskiego".