Zabierając głos w dyskusji o rozwodnikach lubelski dominikanin kieruje uwagę na sakrament pokuty i związane z nim rozgrzeszenie. Wzywa do przemyśleń w tym zakresie. Ale wydaje się, że w jego myśleniu tkwi pewien logiczny błąd. Ojciec Ludwik podaje przykład człowieka, który żyje w związku niesakramentalnym. Nie kwestionuje on świętości i nierozerwalności sakramentalnego małżeństwa. Wie, że żyje w grzechu. Wyznaje go szczerze w konfesjonale i „rzuca się niejako w ramiona Pana Boga, prosząc o pomoc i ufając, ze Pan Bóg da mu siłę i pomoże mu rozwikłać jego osobisty trudny, dramatyczny problem". I dalej ojciec Ludwik pyta czy Kościołowi wolno odmówić takiej osobie „pomocy z góry", czy można takiego człowieka odesłać bez rozgrzeszenia „skoro wierzymy, że sakrament pokuty przynosi łaskę uzdrawiającą". „Czy są racjonalne, ludzkie i chrześcijańskie powody, aby proszącemu człowiekowi nie udzielić tego »niebieskiego lekarstwa«?" – pyta.
Rozgrzeszenie tylko z żalem
Od najmłodszych lat – już na etapie przygotowania się do przyjęcia Komunii świętej – Kościół tłumaczy swoim wiernym, że jest pięć warunków uzyskania przebaczenia: rachunek sumienia, szczera spowiedź, żal za grzechy, mocne postanowienie poprawy oraz zadośćuczynienie. Niewypełnienie któregokolwiek z tych warunków powoduje, że spowiedź jest uznawana za nieważną. I nie jest to wymysł teologów posoborowych. Kto jak kto, ale ojciec Ludwik, powinien wiedzieć o tym, że na nauczanie Kościoła o pokucie znaczący wpływ miał jego żyjący przed wiekami współbrat – św. Tomasz z Akwinu, który sakramentowi pokuty poświęcił sporą część „Summy Teologicznej", pisał o nim także w znacznie krótszym traktacie „O artykułach wiary i sakramentach Kościoła" (De articulis fidei et Ecclesiae sacramentis) czy „O formie rozgrzeszenia" (De forma absolutionis sacramentalis). We wszystkich tych dziełach, a także w „Wykładzie pacierza" Akwinata wyraźnie podkreślał, że materią sakramentu pokuty są czynności, które musi wykonać osoba spowiadająca się: żal, postanowienie poprawy, wyznanie grzechów i zadośćuczynienie.
Ojciec Ludwik pisze - odwołując się do własnych doświadczeń z konfesjonału, gdy przez wiele lat usiłował przekonywać penitentów, że powinni żałować za grzechy i mieć mocne postanowienie poprawy – że zrozumiał, że jest ciasnym formalistą. Postanowił zostawić coś do zrobienia Panu Bogu i gdy penitent przyznawał, że właściwie nie żałuje za przed chwilą wyznany grzech mówił: „Kościół to uważa za grzech i bardzo cię proszę, abyś to przemyślał. I – mówiłem dalej – a teraz chodzi o to, abyś całym sercem zapragnął żyć w łączności z Panem Bogiem i był gotów do spełnienia tego, czego On od ciebie zażąda. Pamiętaj – kontynuowałem czasem Pan Bóg żąda od człowieka pewnej ofiary".
Ciasny formalizm ojciec Ludwik zamienił zatem na daleko posunięty liberalizm. Zaprzeczając tym samym istocie sakramentu pokuty, w którym najważniejszy jest właśnie żal za popełniony czyn i mocne postanowienie poprawy. Kapłan nie może penitenta do tego zmuszać, ale musi mu to uświadamiać, a jeśli penitent tego nie rozumie spowiednik w tej sytuacji winien odmówić mu rozgrzeszenia. Z rozwodnikami problem jest poważniejszy, bo nawet mimo szczerego żalu i deklaracji poprawy – można śmiało przyjąć, że jej nie będzie. Kościół nie może zmusić ludzi żyjących w nowym związku i mających dzieci, do rozejścia się. Nie potępia ich, ale odmawia im rozgrzeszenia, bo nieustannie żyją w grzechu. Nawet jeśli prowadzą życie bardzo świątobliwe – w krótkiej perspektywie nie widać szans na to, by coś uległo zmianie. Ojciec Ludwik proponuje wyjść im naprzeciw, by specjalni spowiednicy mogli udzielać im rozgrzeszenia. Apeluje też, by przestać w debacie o rozwodnikach mówić o „furtkach", które mogą zachęcić część osób do tego, by nie zawierać sakramentalnego małżeństwa. „Dla infantylnych ludzi wszystko może być »furtką« i nie ma na to rady. Ale my tutaj zastanawiamy się nad problemami dorosłych i dojrzałych ludzi" - stwierdza. Znów rodzi się pytanie o jakiej dojrzałości mówimy. Z moich rozmów z różnymi spowiednikami wynika, że rzekomo dojrzali ludzie w wielu przypadkach nie zdają sobie sprawy z tego, że grzeszą. Generalnie zmienia się myślenie, ba nawet, nazywanie grzechu. Dziś przecież nawet o prostytucji nie mówi się wprost, tylko szuka się zamienników w stylu „sponsoring".
Potrzeba niebieskiego leku
W trzech sprawach ojciec Ludwik ma rację. Faktem bowiem jest, że wielu spowiedników jest ciasnymi formalistami i bez wnikania w istotę rzeczy odmawia rozgrzeszenia wszystkim osobom po rozwodach bez wyjątku. Tymczasem dłuższa rozmowa, dokładne rozpoznanie sytuacji danej osoby, mogą pozwolić na udzielenie niektórym przebaczenia. Ale do tego potrzeba autentycznej troski, wrażliwości a czasem także wiedzy psychologicznej. To spowiednik musi uzmysłowić sobie, że działa w imieniu Chrystusa i jest szafarzem sakramentu, a nie jakimś rzemieślnikiem. Niestety w wielu przypadkach rygorystyczne podejście kończy się tak, że człowiek obraża się na Kościół i powoli zaczyna od niego odchodzić.
Rzecz druga, która pozostaje w ścisłym związku z pierwszą. Ojciec Ludwik stwierdza, że mówi niektórym swoim penitentom, iż Bóg wymaga od nich pewnej ofiary. Niemożność przystąpienia do komunii świętej jest właśnie formą ofiary, cierpienia. Dla osób po rozwodzie może być to ciężkim krzyżem. Ale pogodzenie się z tym, że mam w Kościele pewne ograniczenia, może prowadzić do jeszcze większego uświęcenia się, oddania swojego życia w ręce Boga. Jednak żeby to zrozumieć i zaakceptować potrzebna jest mocna wiara i zaufanie. Nie da się tego zrobić w pojedynkę. To dlatego zraniony człowiek przychodzi do konfesjonału i szuka w nim pociechy. Ale ten, który siedzi po drugiej stronie nie może kierować się współczuciem czy fałszywym miłosierdziem. On ma stać się dla tego pragnącego „niebieskiego lekarstwa" przewodnikiem i towarzyszem! Odpowiedzią Kościoła na problemy rozwiedzionych mają być zatem doświadczeni duszpasterze, którzy pójdą na „peryferie", znajdą tam „poranionych" i będą z nimi. Będą im towarzyszyli nieustannie. Pokażą im „radość Ewangelii", o której tak często mówi papież Franciszek. Przypomnijmy sobie tylko jego słowa o lenistwie kapłanów, a zrozumiemy w czym rzecz. To nieustanne „bycie" wymaga jednak ciężkiej, mozolnej, benedyktyńskiej pracy. Często niewdzięcznej i być może przynoszącej mizerne efekty. O wiele łatwiej jest zmienić taki czy inny przepis, pozmieniać kanony, rozluźnić dyscyplinę. Ale czy o to chodzi?