To prawda, że wielu pracowników sektora publicznego zarabia zbyt mało albo ich podwyżki są znacznie niższe od wzrostu płac w prywatnych firmach. Dlatego mają prawo do walki o wyższe wynagrodzenia. Problemem jest to, że wszystkie żądania kierowane są do rządu – nawet jeżeli pensje płacą samorządy, teoretycznie samodzielne szpitale czy kopalnie będące odrębnymi spółkami. Dziś prawie każdy spór płacowy w naszym państwie kończy się zablokowaniem najważniejszych ulic w stolicy.

To wszystko dlatego, że w Polsce mamy za dużo państwa, a w dodatku to państwo jest za słabe. Górnicy nie chcą negocjować z dyrekcją kopalń, bo tak naprawdę decyzje podejmuje wicepremier. Nauczyciele nie rozmawiają z samorządami, ale demonstrują przed ministerstwem. Wszystko to efekt rozbudowanego sektora publicznego. Gdyby większość szpitali i szkół była prywatna, to ich pracownicy kłóciliby się o pensje z właścicielami, a nie z premierem.

Nie oznacza to oczywiście, że budżet powinien przestać finansować oświatę czy służbę zdrowia i że za wszystko obywatele mieliby płacić z własnej kieszeni. Nie. Chodzi tylko o to, by jak najwięcej szkół i szpitali należało do prywatnych właścicieli. To oni powinni negocjować z państwem zasady finansowania, a z pracownikami wysokość pensji.

Jednak taka zmiana wymagałaby zupełnie innego spojrzenia na państwo. Jego zadaniem powinno być tylko wyznaczanie i egzekwowanie ogólnych zasad współżycia i działania obywateli, firm i instytucji. Im mniej zadań będzie miało państwo, tym będzie tańsze i bardziej sprawne. Dlatego dobrze, że powstają – opisywane dziś w "Rzeczpospolitej" – projekty ustaw upraszczających życie Polaków i funkcjonowanie przedsiębiorstw. Likwidacja przepisów z czasów PRL, choćby takich jak obowiązek meldunku na czasowy pobyt, oznacza nie tylko powrót do normalności demokratycznego państwa. To także prosta droga do niższych podatków.

Skomentuj na blog.rp.pl/jablonski