We wtorek Brukseli zbierają się ministrowie finansów strefy euro. Główny temat: pomoc finansowa dla Irlandii borykającej się z deficytem budżetowym rzędu 32 proc. PKB (np. w Niemczech na koniec 2009 r. było to ok. 3 proc., a w Polsce – nieco ponad 7 proc.). Na razie zarówno sam Dublin, jak i Komisja Europejska dementują. – Irlandia nie prosiła o pożyczkę – zapewniał Amadeu Altafaj Tardio, rzecznik KE.
Irlandii nie można porównywać z Grecją, która jako pierwsza, i na razie jedyna, skorzystała z pomocy finansowej innych państw strefy euro – przekonują w Brukseli i Dublinie. Bo po pierwsze Irlandia nie fałszowała statystyk. Po drugie, do momentu kryzysu była krajem, który nie miał trudności z budżetem. A jednak to właśnie Zielona Wyspa może się stać następną chwiejącą się kostką w europejskim dominie.
– To paradoks: Irlandia nie chce i nie potrzebuje pieniędzy. Ale inni w strefie euro mogą ją zmusić do zaciągnięcia pożyczki – mówi "Rz" Hugo Brady, ekspert londyńskiego Centre for European Reform.
Dlaczego? Bo dziś na światowych rynkach panuje strach po wypowiedzi kanclerz Angeli Merkel, która zagroziła, że za przyszłe plany ratunkowe zapłacą nie tylko podatnicy, ale też właściciele obligacji, a więc np. wielkie instytucje finansowe. Na nic zdały się zapewnienia kilku europejskich ministrów finansów na szczycie G20 w Seulu w piątek, że ostre warunki mogą się odnosić do nieokreślonego bliżej mechanizmu ratunkowego, który Unia dopiero zamierza negocjować. – Inwestorzy mówią rządom strefy euro: jak nie chcecie spłacać waszych zobowiązań, to zaatakujemy wspólną walutę – tłumaczy Brady. Dlatego ratunek dla Irlandii mógłby zapobiec rozlaniu się paniki na inne kraje, np. Portugalię i Hiszpanię.
Irlandzki rząd boi się, że Unia wystawi mu słony rachunek, a Dublin będzie musiał np. podnieść podatek dla firm, który wynosi tylko 12,5 proc. To on przyczynił się do sukcesu gospodarczego tego ubogiego niegdyś kraju.