Dziki i gwałtowny, a zarazem zaskakująco ciepły i wrażliwy. Gibson świetnie potrafi łączyć przeciwieństwa. Tak było m.in. w „Zabójczej broni” czy „Braveheart – waleczne serce”. Tak jest również w „Furii” Martina Campbella (reżysera m.in. dwóch części „Bonda”).
Hollywoodzki gwiazdor gra bostońskiego gliniarza Thomasa Cravena. Kiedy odwiedza go córka, 24-letnia Emma (Bojana Novakovic), widać, że od dawna nie utrzymywali kontaktów. Niewiele o sobie wiedzą. Dziewczyna niezbyt dobrze się czuje. Chce coś ojcu przekazać. I nagle...
Więcej nie zdradzę, ponieważ pierwsze kilkanaście minut „Furii” to najlepsza część filmu. Przejście od kina obyczajowego do mrocznego thrillera wywołuje wstrząs. Napięcie raptownie skacze, atmosfera gęstnieje. A Cravenowi pozostają do rozwikłania dwie zagadki. Kto chciał go zabić i kim naprawdę była ukochana Emma?
Od tego momentu Gibson z czułego ojca zmienia się w faceta pragnącego sprawiedliwej zemsty, który z trudem tłumi gniew. Jednak Craven – w przeciwieństwie do innych postaci, w które wcielał się Gibson – nie rzuca się przeciwnikom do gardła. Mozolnie rozplątuje sieć brudnych interesów i powiązań, zmagając się z bezsilnością i zmęczeniem. Gdy ostatecznie sięga po broń, jest to wyraz nie tylko determinacji, ale także postępującego obłędu.
Niestety, między niezłym początkiem a krwawym finałem oglądamy marną podróbkę czarnego kryminału o knowaniach złych biznesmenów, skorumpowanych politykach i nadużyciach władzy.