Objeżdża pan z kamerą świat od ponad 20 lat. Dokumentalista to zawód czy charakter?
Gilles de Maistre: Nie zastanawiam się nad tym. To po prostu ja! Przejechałem z kamerą niemal cały świat. Jestem jak gąbka – nasiąkam obrazami, tematami. Kiedy coś mnie głęboko porusza, kręcę film. Kocham prawdę na ekranie. Nie kształtuję rzeczywistości. Staram się ją rejestrować.
Z pana filmów, opartych na prostych pomysłach, wyłania się obraz świata. Tak było na przykład w „Pierwszym krzyku", gdzie sfilmował pan dziesięć kobiet, które rodziły dzieci w różnych krajach, w różnych warunkach, ale i kulturach.
To były trzy lata pracy, 15 miesięcy zdjęć. Towarzyszyłem tym kobietom w bardzo ważnych dla nich chwilach. Ale rzeczywiście filmowałem też świat, w którym żyją. Masajka z północnej Tanzanii rodziła swoje czwarte dziecko w wiosce złożonej z dziesięciu chat. Obserwowałem także zwykłe, codzienne życie w Indiach, w Rosji, w Stanach, we Francji, w Meksyku, Wietnamie, w amazońskiej dżungli. Wcale nie było łatwo mężczyźnie wejść do tych różnych światów. Musiałem przekonać kobiety, by pozwoliły mi uczestniczyć w bardzo intymnym dla nich wydarzeniu, i uzyskać zgodę ich bliskich. No i nigdy nie wiadomo, kiedy dziecko się urodzi. W Indiach, czekając na poród mojej bohaterki, spędziłem ponad miesiąc. Na poród Masajki czekałem trzy tygodnie. Ale to było pasjonujące doświadczenie. Pierwszy krzyk dziecka wszędzie był podobny, jednak światy wokół zupełnie inne. Widziałem poród w basenie z delfinami, w zatłoczonym azjatyckim szpitalu molochu, w domu w otoczeniu rodziny. Czasem narzekamy, mieszkając w centrum Paryża. A ja tymczasem miałem kontakt z ludźmi żyjącymi pośrodku pustyni. Widziałem, jak dziecko zmarło przy porodzie, bo nikt nie umiał jemu i jego matce pomóc, by uniknąć tragedii. Ja też nie mogłem niczego zrobić. Takich obrazów się nie zapomina. A to też są oblicza współczesnego świata.
Bohaterami pana dokumentów często są dzieci.