PZPN – rodzina na swoim

Blisko rok temu Grzegorz Lato i jego stronnicy odzyskali piłkarski związek dla siebie. Teraz odbili też reprezentację i mogą robić to, co działacze potrafią najlepiej – trwać

Aktualizacja: 09.10.2009 03:35 Publikacja: 08.10.2009 22:22

Grzegorz Lato jest prezesem od 30 października 2008 r. Obiecywał, że jeśli po roku w PZPN nie będzie

Grzegorz Lato jest prezesem od 30 października 2008 r. Obiecywał, że jeśli po roku w PZPN nie będzie zmian na lepsze – ustąpi

Foto: Fotorzepa, Piotr Nowak PN Piotr Nowak

– Weźcie to jakoś ograjcie piarowo – mawia czasami Grzegorz Lato do swoich współpracowników po decyzjach PZPN, o których wie, że mogą oburzyć kibiców. Na związkowych korytarzach działacze trochę się podśmiewają z wiary, że taki towar można ładnie opakować. Ale otwarcie nic nie powiedzą. Lato to w końcu dowód na potęgę PR. Pierwszy szef związku, który specjalnie na czas kampanii wyborczej odchudził się i wygładził publiczne wystąpienia. Pierwszy, który wynajął specjalistów od kreowania wizerunku. Nawet jako senator RP tak się kampanią nie przejmował, ale to były stare czasy. Dziś swoich menedżerów miewają piłkarze, którzy nie pokończyli jeszcze podstawówek. Prezes nie może być gorszy. Lato lubi szkło kamery, nawet jeśli czasami bez wzajemności, i jest czuły na to, co się o nim pisze i mówi.

Poprzedni szef Michał Listkiewicz nie procesował się nawet o Palikotowy świński ryj i porównanie PZPN do "burdelu, w którym prostytutki zarażają HIV". Ale Listkiewicz nie na darmo był nazywany przez przyjaciół Teflonem. Po nowym szefie i jego drużynie epitety tak łatwo nie spływają. Jesień będzie gorąca tego roku. Piłkarze reprezentacji kończą jutro i w najbliższą środę nieudane eliminacje do mundialu, a działacze ruszają do walki z tymi, co nie mają umiaru w wytykaniu zła w PZPN. Koniec z przyjmowaniem ciosów, wchodzimy w zwarcie. Monice Olejnik związek groził niedawno sądem za "bandę prostaków z PZPN". I ostrego kursu ma się trzymać.

[srodtytul]Fala niechęci [/srodtytul]

Za pomoc i dobrą radę PZPN nie żałuje pieniędzy. Firmie Polish Sport Promotion (PSP), która przygotowywała Latę do wyborów, a potem dbała o obsługę medialną związku, PZPN płacił 20 tysięcy złotych miesięcznie. Teraz będzie zatrudniał firmę Glaubicz Garwolińska Consultants i ma jej płacić, według nieoficjalnych informacji, kilkanaście tysięcy, ale już euro, a nie złotych. PSP było na czas pokoju, a Glaubicz jest na czas wojny. Tam był PR zwykły, tu będzie kryzysowy. Tak samo jest z zamianą rzeczników PZPN: Jakuba Kwiatkowskiego, młodego profesjonalistę, na Janusza Atlasa, który wprawdzie potrafi na korytarzach PZPN głośno pytać, jak się zmienia czcionkę w mejlu, ale jest zaprawiony w bojach.

Nowy trener reprezentacji Stefan Majewski, nielubiany przez kibiców, już przeszedł w agencji Glaubicz błyskawiczny kurs publicznych wystąpień. Niedługo przyjdzie pora na gaszenie innych pożarów. Jeszcze nigdy nastroje wokół związku nie były tak złe, a poufne i ośmieszające go informacje nie wyciekały tak łatwo. Kibice od lat mają o PZPN wyrobione zdanie, krzyczą na stadionach, co z nim trzeba robić, ale dotychczas nie nawoływali do bojkotu meczów reprezentacji, jak to się dzieje teraz, przed środowym meczem ze Słowacją w Chorzowie. Kto kupi bilet, ten jest zdrajcą kibicowskiej sprawy – zapowiadają.

Specjalna strona internetowa zbiera głosy poparcia dla akcji "Koniec PZPN". Fala niechęci do związku, prezesa i Majewskiego, którego jedyną winą jest na razie to, że chciał być selekcjonerem, wylewa się z trybun podczas ligowych meczów. Nie kończy się na gwizdach. Podczas jednego ze spotkań kadry Lato został nawet trafiony rzuconym z trybun przedmiotem. Kilka dni temu podczas meczu Jagiellonii z Legią w Białymstoku, na którym była cała wierchuszka PZPN, Lato był wyzywany słowami, przy których "banda prostaków" to nic. Przez pierwszą połowę normalnego dopingu właściwie nie było. Kibice krzyczeli, jak prezesowi na imię – ich zdaniem, nie Grzegorz – i śpiewali to co na innych stadionach: "Byłeś legendą, a jesteś sprzedajną mendą". A to wszystko po niespełna roku rządzenia w PZPN. Lato rzeczywiście był legendą. I wciąż nią jest, rozpoznawalną od Uralu po Amerykę Południową. Gdy wyjeżdża na spotkania do UEFA czy FIFA, działacze z innych krajów przysiadają się do jego stolika, żeby porozmawiać. Bo wciąż jest w tym towarzystwie nowy, a oni chcą poznać bliżej króla strzelców mundialu 1974. Ale legendom pobyt we własnym kraju nie służy.

– Za granicą go uwielbiają, bo był ich idolem z boiska. Nie wiedzą tego, co my. Że nie ma pomysłu, w którą stronę związek poprowadzić, ulega podszeptom zbyt wielu ludzi i za często bywa, tak to ujmijmy, niedysponowany. W byciu prezesem Lacie najbardziej podoba się bycie prezesem. Na początku było inaczej, ale potem lekko odjechał. Stał się celebrytą. Kiedyś miał za punkt honoru, żeby nie dać z siebie zrobić marionetki. Teraz coraz częściej jest mu wszystko jedno. Urobili go. Powiedzieli: Grzesiu, ty się niczym nie przejmuj, związek będzie dobrze działał. I Lato się rzeczywiście nie przejmuje – opowiada jeden z pracowników PZPN. Anonimowo, jak niemal wszyscy nasi rozmówcy, którzy są związani z PZPN. To, co się tam dzieje, im się nie podoba, ale żyć z czegoś trzeba, a związek to dobry pracodawca. Zarabia i pozwala zarabiać, nawet w kryzysie daje premie. A im bliżej Euro 2012, tym będzie jeszcze lepiej. Do PZPN rzadko przychodzi się z ulicy, prawie każdy został przez kogoś polecony. Jest czyimś krewnym albo znajomym.

[srodtytul]Komisje z Orwella [/srodtytul]

Jedynie Jacek Masiota, prawnik Lecha Poznań, jeden z tych młodych członków zarządu, o których wiceprezes Antoni Piechniczek powiedział niedawno w wywiadzie, że tylko sieją ferment, zgodził się na krytyczne wypowiedzi pod nazwiskiem. – Ten związek nie jest wyłącznie czarny. Dzieje się w nim dużo dobrego, np. wreszcie zakończyła się wojna z klubami ekstraklasy, z prezesem też bez problemu się współpracuje, to otwarty człowiek. Ale pewnych rzeczy nie jestem w stanie zaakceptować. Przede wszystkim tego, że związek wydaje pieniądze na siebie, a nie na swoje statutowe cele. Nie na szkolenie młodzieży i trenerów, tylko delegacje, prezenty, dziwne umowy zlecenia. Nie przeszkadza mi, że jedną z pierwszych decyzji nowego zarządu było uchwalenie prezesowi wysokiej pensji, zresztą to nieprawda, że 50 tysięcy złotych, kwota zaczyna się na 4. I w porządku, prezes ma dobrze zarabiać.

Ale dlaczego pan Kazimierz Greń, członek zarządu, co miesiąc dostaje ze związku 9 tysięcy złotych za umowę-zlecenie na "doradzanie w sprawach organizacyjnych"? Jakie on ma kompetencje, żeby doradzać? Zarobił już w ten sposób w tym roku 54 tysiące złotych. Antoni Piechniczek – ponad 70. Powiedziałem panu Antoniemu podczas ostatniego zarządu wprost, że to mi się nie podoba. Średnia płaca w Polsce to ok. 3 tysięcy. To za co się dostaje dziewięć? Płaćmy sobie, ale za dobrą pracę. Wiceprezes Rudolf Bugdoł też jest opłacany na umowę -zlecenie, ale jemu się to jak najbardziej należy, bo to on kieruje bieżącym życiem związku. Pan Piechniczek w Warszawie tylko bywa. A za bywanie ten zarząd już wyznaczył sobie wynagrodzenie: 2 tysiące złotych za jedno posiedzenie – mówi Masiota.

Jeden z działaczy dopowiada: – Kazik Greń robił prezesowi kampanię wyborczą, potem go próbowali odsunąć, to zagroził, że poopowiada o różnych rzeczach, więc uciszyli go taką nieformalną pensją. To jest spłacanie długów z kampanii – mówi. Greń to największy oryginał w zarządzie. Groził już publicznie samobójstwem, potem szykował jakieś przełomowe wystąpienie na jeden ze zjazdów, ale wszystko odwoływał. I wciąż jest blisko ucha prezesa, miał być nawet dyrektorem kadry Majewskiego, ale za szybko się tym pochwalił, i sprawie ukręcono łeb.

Drugi członek zarządu, którego prezes chętnie słucha, to Jan Bednarek z Zachodniopomorskiego, były poseł Samoobrony. – Z wykształcenia technik instalacji sanitarnych, więc wzięli go do Komisji ds. Budowy Nowej Siedziby Związku. Bo PZPN rozwiązywanie każdej sprawy zaczyna od powołania komisji. Jest ich cała masa, wyciekają przez nie pieniądze z naszego budżetu. Niektóre mają niesamowite nazwy. Np. Komisja Wysokiego Wyczynu i Reprezentacji. Przecież to czysty Orwell. Ale działacze tej śmieszności nie czują. Oni swoją misję traktują śmiertelnie poważnie, podczas zebrań zarządu przemawiają z takim namaszczeniem, jakby byli co najmniej Radą Bezpieczeństwa ONZ. Kilka godzin gadania, z którego nic nie wynika. Jakby duzi chłopcy bawili się w związek. Czasami jest tak groteskowo, że aż strasznie – mówi jeden z działaczy.

[srodtytul]Bliźniaki kontra Piechniczek [/srodtytul]

Najwięcej do powiedzenia w sprawach organizacyjnych ma w obecnym związku wiceprezes Bugdoł, to on prowadzi obrady zarządu, Lato tylko je otwiera i wita zgromadzonych. W sprawach sportowych najbardziej liczy się głos Antoniego Piechniczka. Trzeci wiceprezes, Adam Olkowicz, kieruje spółką ds. organizacji Euro 2012 i jest w swoim świecie, ale też ma duży wpływ na prezesa. Podobnie jak Janusz Matusiak, ojciec piłkarza Radosława, wiceprezes z Łodzi. Ze zwykłych członków zarządu oprócz Grenia i Bednarka prezes chętnie radzi się Ireneusza Serwotki. O prezesie Odry Wodzisław jedni mówią, że jest w obecnym PZPN twórcą królów, inni radzą jego wpływów nie przeceniać. Tak czy owak, Odra jest najmocniej reprezentowanym klubem, bo wiceprezes Piechniczek zasiada w radzie nadzorczej klubu z Wodzisławia.

O Masiocie i o Marcinie Animuckim, młodym prezesie Widzewa, w PZPN mówią z przekąsem: "Bliźniaki". Zwykle głosują tak samo i jeśli oni są przeciw, to dla większości nie ma lepszej rekomendacji, żeby być za. Ich kłótnie z wiceprezesem Piechniczkiem to serial w odcinkach. Masiota jest bardziej ugodowy, Animucki bojowy. – Nie jestem wrogiem pana Piechniczka. Po prostu różni nas wychowanie i poglądy. Pan Antoni był trenerem z sukcesami, za to go szanuję, ale nie mogę się z nim zgodzić, gdy mówi, że w latach 70. było dobrze, bo fabryki dawały dużo pieniędzy na sport, nie trzeba się było starać, by je dostać i tak powinno być dalej. A prywatni właściciele klubów to jego zdaniem samo zło – mówi Masiota.

Inni członkowie zarządu nie mogą Masiocie wybaczyć, że krytykuje ich w gazetach i otwarcie rozmawia o finansach związku. Sami jednak wynoszą informacje z posiedzeń na potęgę. W 17-osobowym zarządzie (18. członek, Henryk Klocek, został zawieszony po oskarżeniach o korupcję) nie utrzyma się żadna tajemnica. Nawet jeśli jej ujawnienie może oznaczać złamanie prawa. Jak wynika z naszych informacji, to Janusz Matusiak, podczas długiego sporu o nieprzyznanie licencji ŁKS i przyznanie jej Cracovii, skopiował dokumenty licencyjne krakowskiego klubu. Potem wymachiwano nimi na konferencji prasowej wiceprezydenta Łodzi, choć były tam informacje chronione tajemnicą handlową.

Kibice na początku dali nowym władzom PZPN trochę spokoju, ale teraz odreagowują swoją naiwność. Słyszą o wypłacanych sobie przez działaczy pieniądzach, widzą, że związek dryfuje, nie rozumieją, jak to możliwe, że PZPN nie potrafił zwolnić Leo Beenhakkera bez awantury i nie miał przygotowanego następcy, tylko postawił na trenera tymczasowego. Wydawało się, że bardziej cynicznie i interesownie niż za poprzednich władz już nie będzie. I może rzeczywiście bardziej cynicznie nie jest, bajania o działaczach społecznych pracujących za soczek i słone paluszki zastąpiła gra w otwarte karty. Ale jakoś trudno to uznać za postęp.

Zjazd wyborczy z 30 października 2008 roku był wielkim zwycięstwem terenu nad "warszawką" i nad grupą byłych sędziów trzymających władzę: Listkiewiczem, Eugeniuszem Kolatorem. Jeden z wpływowych ludzi polskiej piłki, który wiedział długo przed tamtym zjazdem, że czas Listkiewicza minął, na pytanie dlaczego, odpowiadał Miłoszem: "Który skrzywdziłeś człowieka prostego". Póki działacze czuli, że Listkiewicz gra o swoją przyszłość na czele PZPN, grali z nim, bo wiedzieli, że to mistrz przetrwania, a oni przetrwają z nim. Ale gdy prezes zaczął nawigować w stronę Euro 2012 i jakiejś intratnej posady przy organizacji turnieju, zbliżył się do ministra sportu Mirosława Drzewieckiego, a teren coraz bardziej mu ciążył, zaczęli czuć, że dla niego, mówiącego obcymi językami i popalającego cygara, oni są tylko dostarczycielami głosów.

– Michała traktowali jak ojca, który ich przed wszystkim obroni, ale jak zaczęła się kolejna wojna z ministrem sportu, tata znów wyjechał w delegację i zostawił rodzinę samą sobie. Wtedy był już przegrany – tłumaczy działacz. Rodzina wzięła sprawy w swoje ręce, ale po przejęciu rządów w związku zabrakło jej pomysłów na przyszłość. Obecni władcy PZPN wiedzieli dobrze, czego ma już więcej nie być. Miało nie być Listkiewicza i nie ma, została mu nic nieznacząca funkcja w Komisji ds. Zagranicznych. Miało nie być nikogo z Mazowsza w zarządzie i nie ma. Miało nie być Beenhakkera w kadrze i nie ma, a razem z nim pogoniono menedżera kadry Jana de Zeeuwa i jej rzeczniczkę Martę Alf. Nowy selekcjoner nie był pewien, ilu piłkarzy powołuje się do szerokiej kadry i w jaki sposób informuje się o tym kluby, ale byłej rzecznik o radę nie spytał, bo związek dał mu do zrozumienia, że z ludźmi Beenhakkera się już nie rozmawia. Nieważne, że większość dziennikarzy uważa Alf za najlepszego rzecznika, jakiego miała reprezentacja.

[srodtytul]Gry i zabawy ludowe [/srodtytul]

Tyle jeśli chodzi o burzenie. Z tworzeniem idzie gorzej. Dwa najgłośniejsze na razie projekty to budowa nowej siedziby dla związku i abolicja dla klubów zamieszanych w korupcję z okazji 90-lecia PZPN. Abolicji nie będzie, bo przepadła w głosowaniu na niedawnym zjeździe. Siedziba to odległa przyszłość.

Gdy trenerem był Beenhakker, problemem mogło być wszystko. Zdarzało się nawet, że mimo podpisanych umów na dostarczanie sprzętu, reprezentacja dostawała mniej piłek niż zamówiła, a na zgrupowanie przyznawana była jedna para skarpetek na piłkarza. Pracownicy magazynu uparcie twierdzili, że na potrzeby drużyny przekazali wszystko, co mieli. Firma Puma, która jeszcze niedawno miała kontrakt z PZPN, wysłała swoją pracownicę do bezpośredniej opieki nad reprezentacją. Potrzebny sprzęt nagle się znalazł.

Gdy Beenhakker odszedł, okazało się, że wszystko da się rozwiązać. Związek dla trenera reprezentacji, pod warunkiem że jest on Polakiem, może nawet przełożyć ligową kolejkę. Może, ale nie przełoży, bo ktoś w zarządzie rzucił pomysł, ale nikt się nie zajął realizacją. PZPN w pigułce.

Dzień przed posiedzeniem zarządu, na którym wybrano ostatecznie Majewskiego, doszło podobno do spotkania na najwyższym szczeblu. Jerzego Engela namawiano do objęcia kadry na dwa mecze, z Majewskim jako asystentem. Później reprezentację miałby przejąć Franciszek Smuda. Podczas posiedzenia zarządu Lato mówił, że na wybór trenera tymczasowego potrzebuje tygodnia, w czasie przerwy spotkał się jednak z Piechniczkiem i Majewskim. Wrócił na salę obrad i bez podawania przyczyn zmiany koncepcji powiedział, że nowym selekcjonerem na spotkania z Czechami i Słowacją zostanie właśnie Majewski.

Tak naprawdę wszystkie te zmiany w zarządzie, wymiana kadr, nowy dwór prezesa to tylko gry i zabawy ludowe. Ich wynik na pewno zmienia wiele w życiu osób, które wygrały i przegrały na tej zmianie. Ale dla polskiego futbolu zmienia niewiele. Znaczące, że sekretarzem generalnym pozostał po wyborach Zdzisław Kręcina. To przez niego przechodziły od lat i nadal przechodzą wszystkie związkowe dokumenty, on zna wszystkie tajemnice PZPN.

[srodtytul]Kręcina na uboczu [/srodtytul]

Kandydował na prezesa, przegrał z Latą, miał być po wyborach odwołany, ale przetrwał, choć na jego miejsce szykował się Kazimierz Greń. Nowi szefowie zachowali przytomność umysłu: Kręcina zna języki, wie jak się obchodzić z dokumentami, ma doświadczenie menedżerskie. – To fachowiec, a jednocześnie człowiek pozbawiony ambicji wychodzenia na pierwszy plan. Jego ucieczka na ubocze jest aż zastanawiająca jak na kogoś, kto tyle potrafi. Sekretarz generalny to powinna być druga po prezesie osoba w związku. W PZPN tak nie jest – mówi Jacek Masiota.

Tak nie jest pozornie, bo dla wielu to Kręcina jest prawdziwym szefem PZPN. Mówią, że jako jeden z niewielu może porozmawiać jak równy z równym z Andrzejem Placzyńskim. Kto wie, czy nie najważniejszą postacią polskiej piłki, ale jak Kręcina, uciekającą z pierwszego planu. Placzyński, szef polskiego oddziału firmy marketingowej SportFive, wszędzie bywa, ale ma swoje powody, by trzymać się w cieniu. Robi to ze względu na agenturalną przeszłość, wyciąganą już kilka razy przez dziennikarzy, ale też dlatego, że taki sposób prowadzenia biznesu bardziej mu się podoba. Był przez wiele lat kompanem Listkiewicza, ale z Latą szybko znalazł wspólny język. Jeśli długo mówiło się, że SportFive, handlująca w imieniu PZPN prawami telewizyjnymi i tytułami sponsorskimi, jest de facto biurem marketingu związku, to teraz potwierdziła to de iure umowa podpisana przez Latę i Placzyńskiego. Do 2020 roku SportFive będzie zajmowało się całą działalnością marketingową związku, w zamian gwarantując mu w tym czasie co najmniej 60 mln euro zysków.

Owpływach Placzyńskiego krążą legendy, wielu ludziom z PZPN schlebia, że mogą go uważać za swojego przyjaciela. Beenhakker nazywał go Obamą, bo Placzyński przegada każdego swoim charakterystycznym chrapliwym głosem i daje do zrozumienia, że nie ma dla niego spraw nie do załatwienia. – Bez przesady, przeceniacie Andrzeja. Gdyby tak było, to nowym selekcjonerem zostałby ktoś z zagranicy, bo to pomoże SportFive sprzedać drożej prawa do meczów, a rzecznikiem nie zostałby Janusz Atlas – tłumaczy jedna z osób znających relacje Placzyńskiego z Latą. W każdym razie dla SportFive definicja niemożliwego jest inna niż dla innych firm marketingu sportowego.

Spółka należy do Lagardere, czyli francuskiego imperium rozciągającego się od udziałów w Airbusie po wpływy w mediach i świecie sportu. SportFive robiło kampanię wyborczą obecnemu szefowi UEFA Michelowi Platiniemu, sprzedawało prawa telewizyjne do piłkarskich mistrzostw Europy, a od niedawna handluje również transmisjami z igrzysk olimpijskich. W Polsce reprezentowało np. Otylię Jędrzejczak i Jerzego Dudka, sprzedawało prawa do meczów, ale i do konkursów skoków narciarskich. Sprowadziło też do Polski Beenhakkera, gdy Listkiewicz uznał, że pora na trenera z zagranicy.

[srodtytul]Inny świat[/srodtytul]

W naszym futbolu od lat nie zdarzyła się żadna wielka transakcja bez udziału tej firmy, a gdziekolwiek spojrzeć, widać francuskie wpływy. SportFive pośredniczy, Canal Plus transmituje ligę, TP SA, część France Telecom, sponsoruje reprezentację, reklamując przy niej swoją markę Orange, kiedyś sponsora ekstraklasy. Nawet model dzielenia się prawami telewizyjnymi mamy identyczny jak we Francji: Canal Plus kupił je wspólnie z Orange, która założyła własny kanał ligowy. Swego czasu to Placzyński, objeżdżając Polskę, wielkim wysiłkiem wątroby przekonywał prezesów ligowych klubów do centralizacji praw telewizyjnych ekstraklasy. Dzięki temu historyczny kontrakt z ligą podpisał Canal Plus, kiedyś zresztą współudziałowiec SportFive. A prezesi Serwotka i Zdzisław Drobniewski, z którymi Placzyński wtedy dobijał targów, są dziś w zarządzie PZPN.

Pomysł nowej agencji PR dla związku też wyszedł podobno od Placzyńskiego, który uznał, że sytuacja wymyka się spod kontroli. Reprezentacja nie potrafi się doczołgać do mundialu nawet z łatwej grupy, nad nowym zarządem nie sposób zapanować. PZPN się tym nie przejmuje, bo przecież zyski ma zagwarantowane przez SportFive. Jak te pieniądze zarobić, to już teraz problem Placzyńskiego i jego zwierzchników w Hamburgu.

Tak wygląda świat futbolu nie tylko w Polsce. Podział władzy w związkach nie pokrywa się z rzeczywistymi wpływami, przepisy są interpretowane z dużą dowolnością, a znajomości i prywatne powiązania, które powinny tylko oliwić dobry mechanizm, często go zastępują. Do tego dochodzi pokusa wielkich osobistych zysków i bezkarność federacji, które tak naprawdę są ambasadami FIFA i UEFA w danym kraju i miejscowe władze niewiele mogą im zrobić.

PZPN sam na siebie zarabia, zarabia bardzo dobrze, więc minister sportu zabraniem dotacji go nie postraszy. A jak się kończy straszenie komisarzem, kilku ministrów sportu już się przekonało. Nadzieją jest zmiana pokoleniowa, ale ona pewnie szybko nie nastąpi. Na razie zostajemy z prezesem Latą, jego świtą i rosnącym gniewem kibiców. Wbrew przepowiedniom, rządy nowej drużyny nie sprawiły, że kibice zatęsknili za Listkiewiczem. Dalej tęsknią za normalnością. Zostaje im czekanie i, jeśli już trzymać się Miłosza, wiara w przestrogę: "Spisane będą czyny i rozmowy".

– Weźcie to jakoś ograjcie piarowo – mawia czasami Grzegorz Lato do swoich współpracowników po decyzjach PZPN, o których wie, że mogą oburzyć kibiców. Na związkowych korytarzach działacze trochę się podśmiewają z wiary, że taki towar można ładnie opakować. Ale otwarcie nic nie powiedzą. Lato to w końcu dowód na potęgę PR. Pierwszy szef związku, który specjalnie na czas kampanii wyborczej odchudził się i wygładził publiczne wystąpienia. Pierwszy, który wynajął specjalistów od kreowania wizerunku. Nawet jako senator RP tak się kampanią nie przejmował, ale to były stare czasy. Dziś swoich menedżerów miewają piłkarze, którzy nie pokończyli jeszcze podstawówek. Prezes nie może być gorszy. Lato lubi szkło kamery, nawet jeśli czasami bez wzajemności, i jest czuły na to, co się o nim pisze i mówi.

Pozostało 96% artykułu
Ekonomia
Stanisław Stasiura: Harris kontra Trump – pojedynek na protekcjonizm i deficyt budżetowy
Materiał Promocyjny
Z kartą Simplicity można zyskać nawet 1100 zł, w tym do 500 zł już przed świętami
Ekonomia
Rynek kryptowalut ożywił się przed wyborami w Stanach Zjednoczonych
Ekonomia
Technologie napędzają firmy
Ekonomia
Od biznesu wymaga się odpowiedzialności
Materiał Promocyjny
Najszybszy internet domowy, ale także mobilny
Ekonomia
Polska prezydencja to szansa, by zostać usłyszanym
Materiał Promocyjny
Polscy przedsiębiorcy coraz częściej ubezpieczeni