Tydzień temu zwróciłem uwagę na ostrzegawczy wystrzał, który wykonała w odniesieniu do Polski agencja ratingowa Standard & Poor's. Przypomniano nam, że rynki godzą się na żółwie tempo reform finansów publicznych, ale zgoda ta ma charakter czasowy i warunkowy.
Wszyscy wiedzą, że mamy wybory i że daleko nam jeszcze do zadłużenia grożącego finansową zapaścią. Dlatego przymykają oko na bardzo wysoki deficyt budżetowy. Ale jeśli zaraz po wyborach nie przedstawimy wiarygodnego programu oszczędnościowego, pobłażliwość może się wyczerpać. Rating zostanie szybko obniżony, gwałtownie wzrosną stopy procentowe, spadnie wiarygodność kredytowa kraju.
Parę dni później ta sama agencja S&P wystrzeliła jednak już nie z pistoletu, ale z najcięższej haubicy, jaką miała w arsenale. Też ostrzegawczo – ale tak głośno, że usłyszał cały świat. Bo tym razem ostrzeżenie dotyczyło najpotężniejszej gospodarki, USA.
Zaniepokojeni kolejnymi odsłonami kryzysu, który od trzech lat szaleje w globalnej gospodarce, dajemy się często ponieść nastrojom chwili i patrzymy na te niebezpieczeństwa, które akurat są najbliżej. Najpierw patrzyliśmy na zagrożone bankructwem banki. Potem na chwiejącą się część rynków wschodzących. Następnie uwaga powędrowała w stronę strefy euro. Patrzyliśmy też na falujące ceny ropy i cierpiące z powodu pękających baniek spekulacyjnych giełdy.
Wydajemy się jednak zapominać o tym, co w największym stopniu wpływa na niestabilność finansową świata. Otóż kryzys w znacznej mierze wybuchł z powodu gigantycznego zadłużania się USA. Dekady pompowania kapitału z Dalekiego Wschodu do USA leżały u podstaw zarówno chorego boomu na giełdach Stanów, rynku nieruchomości, jak i obłąkańczej aktywności banków inwestycyjnych wypuszczających na rynek kolejne ryzykowne instrumenty pochodne. Szaleństwo ogarnęło sektor prywatny, który zadłużył się powyżej wszelkich dopuszczalnych granic.