Najlepszy i najbardziej niepokorny amerykański narciarz zaczął powrót jesienią 2009 roku, gdy oświadczył dziennikarzom, że godzi się z reprezentacją USA i zamierza startować na igrzyskach, choć w lecie nie trenował, tylko bawił się z małą córeczką. – Wróciłem, bo narciarstwo to moja główna forma ekspresji – wyjaśnił. Dodał, że przygotuje się do sezonu z marszu.
Nikt o nim nie zapomniał. Od paru tygodni nawet w polskich telewizorach widać reklamę włoskiego regionu narciarskiego, w której Bode z wdziękiem mówi, że warto przyjechać do Trentino ze względu na świetną muzykę, znakomite jedzenie, relaks i – tu na scenę wkracza piękna dziewczyna w sportowym stroju – „oczywiście na narty”.
Zapomnieć o Millerze trudno, bo to sportowiec, który z założenia jest inny. To on oświadczył światu, że dążenie do doskonałości to także dążenie do nudy, że nie kręci go bicie statystycznych rekordów i zdobywanie medali.
Jego osobliwa wrażliwość – połączenie beztroski i potrzeby intensywnych przeżyć – ukształtowała się we Franconii w stanie New Hampshire.
W dzikich lasach, na samotnej farmie, w domu bez prądu i kanalizacji, z rodzicami, których sposób na życie ograniczał się do bliskości z przyrodą i przypadkowych prac w okolicy, z czego zbierało się jakieś 600 dolarów rocznie. Nauczył się szybko, że zamiast cukierków może possać liść klonowy, a gdy jest zimno, to trzeba narąbać więcej drzewa do pieca. – Rodzice pomogli mi w sukcesie, bo mnie ignorowali – powiedział.