Przez dziesięć lat (od 1998 r.) drukowałem w tym miejscu felieton zatytułowany „Ścieżka do bogactwa”. Jesienią ubiegłego roku otrzymałem propozycję nie do odrzucenia, aby zawiesić tę rubrykę i zastąpić ją tekstami edukacyjnymi uzupełniającymi wielką akcję medialną związaną ze słuchowiskiem „Motel w pół drogi”.
Zatrzymałem się zatem w tym motelu przez kilka miesięcy, ale akcja edukacyjna zakończyła się i pora wracać na ścieżkę. Jest to powrót w optymistycznym nastroju, bo skoro od 1998 roku pokonaliśmy pół drogi, to – zachowując tempo marszu – do bogactwa dojdziemy za dziesięć lat.
Pierwszy felieton traktował o tym, że wszyscy w Polsce domagają się zwiększonego udziału w dystrybucji „owoców wzrostu” (było wtedy takie modne określenie). A to oznacza, że „chcemy cudu” (proszę zauważyć – było to dziesięć lat przed piosenką Wojciecha Waglewskiego). W ekonomii cuda czasem się zdarzają. Jak pisałem, takim cudem byłoby utrzymanie przez dziesięć lat ponadpięcioprocentowej dynamiki PKB.
I niemalże doszło do cudu. PKB w tym okresie rósł średnio o 4,2 proc. rocznie. Skutkiem tego był wzrost średniej płacy z 1233 zł do 2984 zł. Oczywiście zwiększyły się także ceny, ale wskaźnik cen dóbr konsumpcyjnych wzrósł tylko o 31 proc. (płaca realna powiększyła się więc o 85 proc.).
Wskaźniki inflacji zawsze są kwestionowane. Dlatego sięgnąłem po rocznik statystyczny, aby sprawdzić ceny sprzed dziesięciu laty. I wynotowałem: chleb (0,6 kg) — 1,21 zł, baleron — 16,28 zł, kiełbasa toruńska – 11,35 zł, ser gouda 14,07 zł, etylina 94 – 2,82 zł, pomarańcze 4,59 zł. Dziś dużo droższy jest więc chleb oraz benzyna (no i nieruchomości), ale inne ceny wcale tak dużo nie wzrosły. Podobnie jest z towarami absolutnie niezbędnymi (poza papierosami), bo Polonez (wódka) kosztował wtedy 24,03 zł, a piwo Full 2,59 zł.